Fantasy z Morrigan w tle.

Blog o ciekawostkach historycznych, świecie "Królewskich Psów", różnicach kulturowych, rewolucjach w ludzkim umyśle wywołanych zmianami na świecie i innych sprawach wybieranych dlatego, że mnie zaciekawiły.

piątek, 9 grudnia 2011

Spotkanie w Gimnazjum im. Jana Matejki


Ze sporym opóźnieniem umieszczam tu relację z piątkowego (9 grudnia) spotkania w gimanzjum im. Jana Matejki w Zabierzowie. Za opóźnienie przepraszam. Intencje miałem zacne - chciałem doprowadzić do porządku baner. Ale czasu brakło.
W każdym razie były to cztery spotkania z uczniami szkoły, w tym pół lekcji historii. Było o spotkaniach: między ludźmi, między cywilizacjami... testach na człowieczeństwo: teście przyrodniczym wykonanym przez Indian (czy zabity biały zgnije jak człowiek?) i teście teologicznym wykonanym przez białych (czy Indianie mają dusze i potrafią się modlić?)... o bitwie pod Grunwaldem, rycerzach i tajemnicach pobojowiska... o Albrechcie Durerze i jego rycerzu podróżującym w towarzystwie śmierci i diabła znikąd za to nie-wiadomo-dokąd...  Zabawiliśmy się też w tworzenie opowieści: posługując się narysowaną laurką: zebraliśmy sobie elementy niezbędne do porządnej opowieści: bohatera (kwiatek), jego środowisko, przygodę (burza i kserokopiarka udająca kosiarkę)... w wyniku tych elementów nasz bohater stracił niektóre cechy (płatki i listki) ale zyskał inne (garniturek i wściekła mina). Tym sposobem zamienił się w człowieka... a nawet w urzędnika, jak to zauważył jeden z chłopaków.
Bo prawdziwa przygoda nie pozostawia człowieka takim samym. Etapy tej przemiany można zauważyć na zdjęciach obok, wykonanych przez panią Katarzynę Delę, która włada niepodzielnie biblioteka szkolną i zaprosiła mnie na to spotkanie... 
Cóż, było mi miło, na zakończenie dostałem sympatyczny świateczny stroik... i mam ochotę wrócić.

czwartek, 8 grudnia 2011

Zaległości i plany

W ostatnim czasie sporo pracy włożyłem w... pracę. W efekcie powstało trochę ilustracji ale za to znacznie mniej tekstów. Ale jednak kilka rzeczy udało mi się napisać, więc jak przeczytam je porządnie i z dystansu, to zacznę tu stopniowo wkładać.  Będzie coś o miniaturach średniowiecznych - w związku z nowym banerem do tego bloga... Coś o prawie skończonej "Magii miłości" i miłości w sredniowiecznej literaturze. Trochę o różnicy między retoryką i erystyką a także mały eseik o tym, dlaczego nikt dawniej nie wyjaśniał takich spraw a dzisiaj nikt ich za bardzo nie pojmuje... No i na koniec o poezji rycerskiej - gdyż bohater "Magii miłości" to rycerz bawiący się układaniem wierszy.
Plany są.
Teraz pozostaje je wypełniać.

wtorek, 18 października 2011

Dlaczego staruchy gryzą recenzentów?

Napisałem książkę, p. Przemysław Mrówka napisał jej recenzję, mnie ta recenzja nie przypadła do smaku z powodu pewnej nierzetelności, więc potraktowałem recenzenta i recenzję ostro. No i doczekałem się odpowiedzi...
Być może powinniśmy zacząć od rozmowy o tej książce a nie od recenzji pisanej pod presją... ale cóż, Alicja z Łysej Góry też zaczęła od rozwalenia domniemanej Morrigan a dopiero potem zaczęła zadawać pytania. Pośpiech jest znakiem naszych czasów, gwałtowna temperatura wszelkiej polemiki również.

Panie Przemysławie! Poczuł się Pan zaatakowany przeze mnie - i to wymaga kilku wyjaśnień.
Odpowiedziałem na Pana recenzję szybko z wielu powodów.

Po pierwsze jestem zainteresowany tym, co się mówi o moich opowieściach. Jako autor, który po wielu latach wydał pierwszy zbiorek z cyklu a teraz intensywnie pracuje nad kolejnymi, jestem w sytuacji dość delikatnej. Czytelnik traci na książce znacznie mniej niż autor. Proszę spojrzeć w ten sposób na zagadnienie a zrozumie Pan moją drażliwość na punkcie rzetelności recenzji.
Nabrałem zwyczaju natychmiastowego zwracania uwagi na jakość pracy recenzenta. Opinie nie muszą być pochlebne, tylko napisane uczciwie. Autorzy i recenzenci mają wspólny interes w tym, żeby czytelnicy mogli im zaufać.
Na szczęście wiele wskazuje, że część moich wrażeń na temat Pana to lekkie nieporozumienie... Tym bardziej wypada tę kwestię wyjaśnić... także i w materii "ubicia na kwaśne jabłko", które to ubicie faktycznie nastąpiło - w sensie werbalnym, czyż nie?

Po drugie: zawsze mocno gardziłem maską "Artysty na Parnasu Skale". Uważam, że ktoś, kto pisze, zgadza się, żeby go oceniano. Z czego wynika, że powinien pisać porządnie i ma prawo do wyważonej oceny. To samo dotyczy recenzenta... Wokół nas pełno jest ludzi narzekających dla przyjemności - krytyk nie uzasadniający swoich opinii łatwo może zostać zaliczony w ich grono.

Pan poczuł się dotknięty niesprawiedliwością z mojej strony... cóż, z pewnym namysłem bardzo złośliwie kpiłem sobie z recenzji (i jej autora), której poświęcił Pan kawałek popołudnia. Pan niedbale, za to źle ocenił kilka miesięcy mojej pracy. Czy w ogóle wyrównałem rachunek? Chyba nie... ale zamierzałem dać Panu do myślenia a nie mścić się czy "wyrównywać rachunki".
Każdy, kto pisze - wystawia na osąd publiczny dość intymne strzępy swojej wyobraźni, a jak bardzo intymne - tylko on sam wie. Z tego względu recenzja wymaga pewnej delikatności, co ja rozumiem tak, że krytyk, któremu się coś nie podoba, powinien postarać się o konstruktywny charakter uwag, czyli uzasadnić: nie podoba mi się bo: ... Wtedy autor dostaje do przełknięcia coś, co nie smakuje przyjemnie, ale pozwala na poprawę. Tak jest sprawiedliwie. Również pochwały wypada uzasadniać, bo nawet jeśli o bezpodstawną pochwałę autor się nie obrazi, to czytelników taka opinia oszuka...

Recenzent, który tego nie robi, daje do zrozumienia, że jest nieomylny w sprawach literatury. On i tylko on. Nie zawsze sam dostrzega, że różnica między „tak jest” a „tak JA uważam” to nie tylko kwestia stylu, ale przede wszystkim postawy wobec problemu: czy się jest SĘDZIĄ czy ŚWIADKIEM.

Czy problem może tkwić w Pana czytaniu a nie w tekście? Zawsze jest takie ryzyko, dlatego dla ogółu czytelników recenzent przyjmujący postawę ŚWIADKA wypada uczciwiej, bo każdy i tak czyta sam dla siebie.
A gdyby Pan był skrytykowanym w ten sposób autorem? Co pomyślałby Pan o nieznanym sobie recenzencie?

Proszę zwrócić uwagę na następującą rzecz: teraz wspomniał Pan, że wiele w tych historiach Panu się podobało a głównego bohatera cyklu Pan polubił - ale Pana recenzja ma wymowę jednoznacznie negatywną.
Czyżby ta recenzja nie oddawała prawdziwych odczuć recenzenta? Jak do tego doszło?
Niestety Pana recenzja nie jest recenzją rzetelnie napisaną. Zbiorę jeszcze raz to, co mam jej do zarzucenia, może tym razem bardziej spójnie i mniej emocjonalnie:

1. Kwestia notki o autorze: nie wiedziałem, że Histmag.org wymaga przedstawienia autora. Skoro jednak wymaga, nie można zbywać tego wymogu byle czym ani pomijać informacji istotnych z powodu własnego wyobrażenia na temat fantasy. To trochę tak, jakby biograf Stalina pomijał ludobójstwo, bo nie pasuje do wizerunku...
I nie chodzi tu wcale o "wielkość moich osiągnięć". To, co mnie napełniło niechęcią, to nie pomijanie mojej biografii, ale jakość spełniania recenzenckiego obowiązku... szczególnie, że leży sobie w sieci na wyciągnięcie ręki garść informacji potrzebnych do załatwienia tego krótko i sumiennie.

2. Nie drażni mnie fakt, że moje fantasy ocenia Pan poprzez inną literaturę tego typu, tylko sposób, w jaki Pan to zrobił.
Co do oceniania fantasy poprzez pryzmat innych gatunków - jak najbardziej wyobrażam to sobie, o ile takie powiązanie istnieje a krytyk je odnajdzie. Wszystko zależy od tego, co wykaże taka analiza.
Dla przykładu: "Jeszcze raz Morrigan" było, między innymi, próbą użycia zasad greckiej tragedii w fantasy: przypadkowa wina, przeznaczenie, współczucie dla przegranych, jedność miejsca i czasu (której dotrzymałem tylko częściowo), bohaterowie wyrastający ponad otoczenie, nierozpoznana przepowiednia, skupienie opowieści w jak najkrótszej formie, społeczeństwo z wyraźnymi regułami, wina jako złamanie praw boskich i ludzkich, okrutna kara. Czy to eksperyment sensowny - oceniają czytelnicy, w tym również Pan.

Wpływy jednego dzieła na inne muszą być rozpoznane sensownie a to niełatwa sprawa... Pan nawet miejsca na to nie miał. Ale zamiast tego wyszukiwał Pan nieistniejące podobieństwa nie odnajdując tych rzeczywistych.
Czy Flip i Flap są wtórni wobec setek innych skontrastowanych bohaterów? Czy "Don Kichot" jest wtórny wobec marnych romansów rycerskich, z których powstał?
Czym tak właściwie jest topika i mit w literaturze?
Rozróżnienie między wtórnością, interpretacją a grą znaczeń bywa mało wyraźne - a Pan zamiast zachować ostrożność, swoje skojarzenia przerobił na zarzut nieoryginalności.
I co z czytelnikami, którzy zaufają Pana opinii? Nie czuje się Pan za to odpowiedzialny?

3. Kwestia inwencji lub braku inwencji... W Pana recenzji padło stwierdzenie "autorowi nie starczyło inwencji", tę samą myśl na różne sposoby odnosi Pan do wielu aspektów książki. Mocne słowa. Czy mimo to mam wierzyć, że mnie Pan nie oskarża o brak inwencji?

Ale zastanówmy się nad problemem inwencji inaczej:
Kiedy pobieżne potraktowanie czegoś wynika z nieudolności a kiedy z hierarchii ważności danego elementu? W Iliadzie każdy artefakt to kilka stron opowieści o szczegółach. W Biblii Bóg przemawia do Abrahama, ale w ogóle nie wiadomo, jak długo, gdzie i kiedy... w efekcie jedna z najważniejszych części Starego Testamentu jest krótsza niż opis tarczy Achillesa.
Która metoda opowiadania jest zawsze lepsza? To już zależy od opowiadanej historii... i gustu.
Pisząc pierwsze cztery opowieści z planowanych kilkudziesięciu zostawiam sobie pewne rzeczy na później, bo szykuję trochę niespodzianek dla czytelników.
Obawiam się, że nie mogę wyjaśniać nieporozumień w tej kwestii bez dłuższej rozmowy na temat tego, co Pan odebrał jako niedopracowane. Różnice między Pana i moją opinią biorą się stąd, że co innego uważamy za najważniejsze w tych historiach. Po prostu kwestia gustu... Nigdy nie ustalimy czy MÓJ czy PANA gust obowiązuje wszystkich czytelników. Na pewno recenzja nie jest dobrym miejscem do ferowania wyroków w tej sprawie - raczej do sygnalizowania, że taka różnica gustów istnieje.
A Pan po prostu wydał wyrok...

4. Kwestia erudycji recenzenta. Daleki jestem od zmuszania ludzi do czytania wszystkiego. Są takie myśli, które stały się dobrem wspólnym i nie zawsze trzeba znać ich autora, żeby na nich skorzystać. Przypuszczam, że i Pan posługuje się wieloma złotymi myślami, niekoniecznie znając ich autora. One krążą.
Naprawdę wcale nie jest ważne, jak dobrze zna Pan fraszki Kochanowskiego. Za złe mam Panu fakt, że recenzując książkę nie wspomniał Pan jej widocznej części. Wyszło troszkę tak, jakby przy powieści poetyckiej pominąć rolę wiersza.
Inni recenzenci przynajmniej odnotowywali istnienie tej zabawy z czytelnikiem, nawet jeśli im się nie podobała.
W Pana recenzji brak wzmianki o wielu ważnych elementach ale często padają słowa "standardowy", "pozbawiony cech indywidualnych", "sztampowy", "autorowi nie starczyło inwencji", "wszystko to już właściwie czytaliśmy przynajmniej raz", "déjà vu", "schematyczne i nudne" - bez uzasadnienia. Gdyby Pan udowodnił tę nieoryginalność - nie mógłbym się opierać.
Naturalnie z każdego tekstu możemy wyciąć to, co jest oryginalne i wtedy zostanie sztampa ale nie jest to uczciwe podejście do czytania i oceny książki.
Są czytelnicy, którzy lubią zabawy z kulturą i tacy, którzy ich unikają. Wtórnych, sztampowych książek o płaskich bohaterach unikają wszyscy.
Ta recenzja mocno zniechęca czytelnika. A przy tym końcowa ocena jest sprzeczna z tym zawartością, całość nie wyważona: po serii miażdżących słów dodaje Pan, że w sumie nie było źle.
Jeśli zawartość tekstu nie pasuje do jego podsumowania to ja nie uważam tego za rzetelne potraktowanie tematu.

5. Czy mam prawo stosować personalne wycieczki do recenzenta? Normalnie - nie. Dlaczego to zrobiłem? Nie uzasadnił Pan swoich zarzutów - nie mogłem podważać argumentów "przeciw". Podstawą ocen był Pana gust i osobista wartość Pana jako krytyka... w tej sytuacji to był jedyny dostępny obiekt dla wyrażenia mojej dezaprobaty. Kiedy są argumenty i osoba - można wybierać, co nam się nie podoba. Kiedy jest tylko osoba - wyboru nie ma.

Ale nie zależało mi na obrażaniu Pana a raczej na określeniu pewnego niepokojącego mnie od dawna zjawiska. Studiując filologię zostałem też nauczycielem, z racji swojej późniejszej pracy miałem sporo do czynienia z metodyką nauczania... stąd znam część przyczyn takiego efektu edukacyjnego. Przy każdej okazji próbuję alarmować w tej sprawie, angażuję się w rozmaite projekty mające wpłynąć na ten stan rzeczy.
W tekstach i zachowaniach "pokolenia reformy edukacyjnej" bardzo często spotykam takie cechy jak:

- doskonale rozwinięta pamięć do szczegółów w parze ze słabą zdolnością do syntezy wniosków i oceną hierarchii ważności

- warsztatowe problemy z trafnym wyrażeniem własnych myśli – często spotykam sytuacje, gdy ktoś tłumaczy, że nie miał na myśli tego, co powiedział.

- przekonanie o posiadaniu wyłącznej racji widoczne w sposobie formułowania wypowiedzi: stosowanie kategorycznych sądów zamiast argumentów

- upodobanie do mocnych efektów w parze z lekceważeniem skutków własnych zachowań (również tych niedelikatnych i nieostrożnych)

- lekceważenie uczuć innych ludzi połączone ze skupieniem na własnych. Przy czytaniu literatury często objawia się to niedostrzeganiem pewnej grupy problemów, związanych z relacjami w rodzinie.

- oczekiwanie bezwarunkowej aprobaty dla siebie połączone z częstym wyrażaniem silnej dezaprobaty dla innych

Sporo z tych cech widać w Pana recenzji w mniejszym lub większym stopniu, dlatego na temat Pana wrażliwości i oczytania postawiłem pewną hipotezę. Opartą na jedynym materiale, jaki miałem: na źle napisanej recenzji i wieku recenzenta oraz własnym doświadczeniu z mniej więcej setką czy dwiema setkami młodych ludzi w tym wieku czytających książki. Wniosek wyszedł, jaki wyszedł... Miałem niewiele danych a sporo złych doświadczeń - tym sposobem został Pan zaszufladkowany.

Czy mogę oceniać Pana etykę na podstawie recenzji? Tylko w granicach odpowiedzialności za jej skutki. A Pana wrażliwość? Tylko w zakresie, jaki ujawnił Pan we własnym tekście.

Padł Pan ofiarą własnej źle napisanej recenzji. Nie czuję się z tym zbyt komfortowo i mam nadzieję, że kiedyś porozmawiamy o literaturze bez stawiania się po przeciwnych stronach barykady. Mogą to być ciekawe dyskusje... bo wiele Pana uwag mnie zaciekawiło, ale dopóki wymienia się ciosy - nie ma zbyt wiele miejsca na wymianę myśli.

Pan poczuł się urażony moją oceną Pana jako recenzenta - ale ta nieszczęsna recenzja zmasakrowała moja książkę, jak się okazuje, częściowo mimo Pana woli...
Obaj popełniliśmy rozmaite błędy. Proponuję na tym stwierdzeniu zakończyć ich wzajemne wyliczanie. I tak mamy co poprawiać na własnym podwórku.

Do, być może, następnej rozmowy, zwłaszcza, że jest trochę kwestii, o których chciałbym z Panem porozmawiać, już poza "polem walki". Może następnym razem po prostu porozmawiamy o literaturze? Różnimy się na tyle, by na rozmowie skorzystać. Przy okazji: to wiodący temat „Morrigan”.

z szacunkiem

Piotr Olszówka

niedziela, 16 października 2011

Recenzja i smutek starucha z innego czasu - obrona recenzenta.

Na prośbę p. Przemysława Mrówki zamieszczam jego odpowiedź. Wierzę głęboko w prawo człowieka do obrony, nawet, kiedy to ja atakuję. A wkrótce ciąg dalszy nastąpi, szykuje się bowiem ciekawa dyskusja o postawach krytycznych, czytaniu i prawach autora i recenzenta.

Obawiam się, że mój komentarz będzie należał do tych trochę dłuższych zacznę więc od przedstawienia się: moje nazwisko Przemysław Mrówka. To ja jestem autorem recenzji, która tak bardzo się Panu nie spodobała. I muszę na wstępie przyznać, że jestem trochę zaskoczony Pańską reakcją. Nie tym, że się Pan z nią nie zgadza, to oczywiste, lecz tym, że Pan tak szybko i publicznie zaczął z nią polemizować. Od XIX jest przyjęte raczej przechodzenie nad krytyką do porządku dziennego, autorzy jakoś nigdy nie chcieli się zniżać do poziomu tej żyjącej z krytykanctwa kasty. Może to i lepiej, we wspomnianym XIX wieku dochodziło między twórcami i krytykami nawet i do pojedynków. Biorąc to pod uwagę cieszę się, że kwestia ubicia recenzenta na kwaśne jabłko jest tylko figurą retoryczną. Mam taką przynajmniej głęboką nadzieję.

Postawił Pan wiele zarzutów, co rozumiem, nikt bowiem nie lubi gdy krytykuje się jego dzieło, zwłaszcza, jeśli krytykę uznaje się za bezzasadną. Uznałem więc, że należą się Panu pewne wyjaśnienia z mojej strony.

Najpierw jednak, żeby wszystko było zgodne z fair play, jedną różnicę między nami trzeba wyrównać, Pan zdradził jedną dodatkową informację o sobie, ja też powinienem to uczynić: miałem w szkole fatalne oceny z języka polskiego. Zawdzięczałem je całkowitej i nieuleczalnej niechęci do bryków, opracowań i kluczy egzaminacyjnych. Zawsze wolałem czytać książki. Ale to była uwaga jedynie na marginesie.

Po pierwsze: jednym z wymogów, stawianych przed recenzentami portalu histmag.org jest napisanie kilku słów o autorze. Nie widziałem więc powodu, dla którego miałbym dla Pana robić wyjątek. Jednak ponieważ nie uznaję portalu Facebook jako źródła informacji, zaś wzmiankę o smoku Chlorofilu nie uznałem za przystającą do pełnokrwistej książki fantasy, pozwoliłem sobie ograniczyć się do stwierdzenia, że ilość informacji jest szczupła. Jeśli poczuł się Pan tym w jakimkolwiek stopniu dotknięty, proszę przyjąć moje szczere wyrazy przeprosin. Ani przez chwilę nie było moim zamiarem zdeprecjonowanie Pańskich osiągnięć i bardzo mi przykro, jeśli tak Pan to odebrał.

Obruszył się Pan, że oceniam książkę jako powieść fantasy i robię to na tle innych przykładów tego gatunku. Czy wyobraża Pan sobie ocenianie powieści Toma Clancy, Howarda Phillipsa Lovecrofta lub Marcina Wolskiego przez pryzmat traktatu Jakoba Sutora lub „Początku i progresu wojny moskiewskiej”? Gdybym postanowił ustosunkowań się do Pana książki według Pańskich życzeń, zamiast recenzji, i tak za długiej, nawiasem mówiąc, musiałbym napisać elaborat, na co nie otrzymałbym zgody redakcji.

Nie oskarżyłem Pana o brak inwencji. Jeśli pisząc to, miał Pan na myśli fragment, gdzie odnoszę się do imion Pańskich bohaterów, z pewnością zwrócił Pan uwagę, że odnoszę je do brak cech wyróżniających świat, który Pan wykreował i piszę, w jego kontekście, o wrażeniu, jakie to razem sprawia.

Różnica w wypowiedziach postaci… Tutaj akurat podejrzewam, że raczył Pan sobie ze mnie zażartować. To, że mowa postaci jest dopasowana do ich kondycji intelektualnej, pochodzenia a nawet stopnia trzeźwości, wydaje mi się akurat powszechnie stosowanym standardem. Pisząc o używanym przez Pana języku miałem na myśli wyłącznie Pański styl pisarskie i jego określiłem mianem nierównego. Mówiąc prościej: zdarza się Panu na jednej stronie zamieścić fragment błyskotliwie napisanego dialogu, ciekawą obserwację, celne spostrzeżenie czy coś innego, świadczącego jak najlepiej o Pańskim piórze, drugiej zaś strony opis lub postać tak słabo, przewidywalnie lub wręcz nudnie opisaną lub zarysowaną, że aż budziło to moje głębokie zdziwienie.

Nie wiem, czy czytuje Pan może Jacka Dukaja. Jeśli przypadkiem tak jest, proszę zwrócić uwagę na jego opowiadanie „Irrehaare” i porównać go z filmem „Matrix”. Analogie widoczne są gołym okiem. A jednak żadna ze stron nie twierdzi, jakoby druga popełniła plagiat. Inspiracje naszych tekstów czerpiemy z otaczającej nas rzeczywistości i z jej oceny. Nic więc dziwnego, że czasem zdarza nam się, nawet nieświadomie, powtórzyć coś, co pojawiło się gdzie indziej. Nie zarzuciłem Panu czynienia tego z premedytacją, wręcz przeciwnie, w podsumowaniu podkreśliłem, że wprowadza Pan pewne zmiany. Co do nieszczęsnego lorda Actona, z całym szacunkiem, nie jestem w stanie uwierzyć, że osoba, która stawia się w jawnej opozycji do mnie, miałkiego konsumenta medialnej papki, ofiary glajszachtującego systemu edukacji (nawiasem mówiąc, z Pańską oceną tego systemu zgadzam się bez zastrzeżeń) i bezrefleksyjnego mordercy pixelowych ofiar, że ktoś taki nie zna klasycznego cytatu na temat deprawujących właściwości władzy.

W tym momencie muszę też zwrócić uwagę na jedną bardzo przykrą sprawę. Otóż w pełni rozumiem, że mógł Pan do mnie nie zapałać najmniejszą nawet sympatią, przeczytawszy moją recenzję. Ale w żadnym stopniu nie usprawiedliwia to Pańskich wycieczek pod adresem mojej moralności, percepcji świata i okaleczonej wrażliwości. Pańskie argumenty ad personam nie przystoją osobie, która ma aspiracje do wyznaczania jakichkolwiek standardów, a tak odczytuję Pańskie porównywanie się do mnie i osób, z którymi zamyka Pan mnie w jednym worku.

Zarzucił mi Pan też niewyłapywanie aluzji i smaczków, którymi, według Pańskich słów, szpikował Pan swoje minipowieści. Abstrahując od tego, że nie bardzo wiem, na jakiej podstawie oparty jest ten zarzut (Że Pana za to nie chwaliłem w recenzji? W coś tak niepoważnego nie wierzę.), cóż… ma Pan zapewne rację. Nie twierdzę, że wszystkie przytoczone przez Pana smakowitości wychwyciłem. Nie twierdzę też, że znam wszystkie źródła, na których Pan się opiera i z których czerpie. Ale sam Pan przyznał, że nie czytał pan cytowanego przeze mnie lorda Actona. Nie każdy ma ten sam dobór lektur, co Pan, gusta są różne i różne są interpretacje. Jest Pan filologiem, co stawia Pana w pozycji dość uprzywilejowanej i pozwala na o wiele swobodniejsze operowanie bazą źródłową, w sposób oczywisty szerszą od tej, jaką ja dysponuję. Apeluję o większą rozwagę i umiarkowanie w ferowaniu wyroków. Bardzo też proszę o nie postponowanie tego, że powołałem się na wspominanego angielskiego myśliciela. Bezprzedmiotową byłaby kłótnia, czego kulturalny człowiek może sobie pozwolić nie znać: esejów brytyjskiego konserwatysty czy też mniej znanych i jeszcze mniej przyzwoitych fraszek z przebogatego arsenału Jana Kochanowskiego.

Względem ostatniego zarzutu, jaki odnotowałem, mogę tylko szeroko rozłożyć ręce. Nie ma pan żadnych prerogatyw do oceniania mojej etyki na tak śmiesznych podstawach, jak krótki tekst i to nie o mnie i moich poglądach. Widzę, że mój bardzo pozytywny stosunek Rhoud-an Paula to za mało, by przekonać Pana, że potrafię docenić i uszanować jego dylemat i cierpienie. Nie moją, doprawdy jest winą, że jest on jedną z bardzo niewielu postaci, która oddana jest tak dobrze i na wielu płaszczyznach. Nie mogę też powiedzieć, bym miał jakąkolwiek potrzebę by cokolwiek Panu udowadniać

Jeszcze jedna uwaga: pisze Pan, że nie zabiera czytelnika na wycieczkę krajoznawczą. Nie mam żadnych podstaw ani praw do udzielania Panu rad i nie zamierzam tego robić. Ale bardzo proszę rozważyć, czy nie popełnia Pan błędu, nie zatrudniając reszty świata do opowiadania historii Pańskich bohaterów. Proszę pomyśleć, czy „Morrigan” i kolejne tomy nie zyskałyby trochę, gdyby nie potraktował Pan swego świata tak po macoszemu. Powtarzam jeszcze raz z całą mocą: nie chcę udzielać Panu rad i nie mam do tego prawa, przez myśl też nie przyszło mi ładowanie się z buciorami w Pańską koncepcję tego, co i w jaki sposób chce Pan wyrazić. To jedynie moja opinia.

Na koniec chciałem przeprosić za długość powyższego tekstu. Chciałem możliwie wyczerpująco i starannie ustosunkować się do Pańskiego tekstu. Jeśli nie udało mi się to w stopniu wystarczającym, przykro mi.

Łączę wyrazy szacunku
Przemysław Mrówka

A jutro cdn...

sobota, 15 października 2011

Recenzja i smutek starucha z innego czasu.

Czas jakiś nie pisałem niczego - głównie z powodu pracy nad kolejnymi historiami o Królewskich Psach i zarabiania na chlebek... ale też dlatego, że planuję nieco poprawić wygląd tego bloga, traktowanego ostatnio przeze mnie bardzo po macoszemu.
Trzeba trafu, że zdarzyła się okazji do napisania: recenzja. Smakowita, tłusta sztuka do ubicia... wraz z recenzentem. Na kwaśne jabłko.

Jak już wielokrotnie pisałem - uważam, że człowiek piszący recenzję powinien wyczytać w omawianej książce więcej niż przeciętny czytelnik - bo wypowiadając się na jakiś temat publicznie, człowiek bierze na siebie dwa obowiązki: po pierwsze ma mówić z sensem, po drugie - powinien powiedzieć coś, na czym słuchacze skorzystają.
Jak Przemysław Mrówka wywiązał się z tego zadania, to już oceni każdy, kto sobie "Morrigan" przeczytał a następnie zestawił z recenzją Jego autorstwa.
Mnie ta recenzja dała do myślenia a garścią przemyśleń podzielę się niżej.
Recenzja zaczyna się od stwierdzenia, że niewiele można o mnie powiedzieć.
A zatem uzupełnię ten brak informacji: jestem z wykształcenia filologiem ze specjalnością staropolską, autorem worka rozmaitych tekstów publikowanych gdzie popadnie, zazwyczaj pod pseudonimem, kilku książek dla dzieci czekających na plan wydawniczy i kilkudziesięciu bajek. Poza tym zilustrowałem sporo książek przez ostatnie dwa lata - zajmują mi dwie półki - oraz narysowałem trochę komiksów. Rzecz warta wspomnienia o tyle, że jeden z nich przez dziesięć lat wychodził w "Świerszczyku" i spora grupa dzisiejszych nasto- i dwudziestolatków trenowała na nim sztukę czytania.
Poza tym mam profil na Facebooku i prowadzę dwa blogi, z tego jeden pod tajemniczym tytułem "Królewskie Psy", co najwyraźniej skutecznie maskuje dostęp do informacji przed najbystrzejszym nawet człowiekiem, który chciałby się o mnie czegoś dowiedzieć.
Wszystkie te informacje można uzyskać zaglądając na mój profil na Facebooku albo wrzucając moje nazwisko lub tytuł książki w Googla. Można też zobaczyć, jakie to towarzystwo nosi nazwę Association For Rennaissance Martial Arts.
Tak się jednak składa, że na świecie jest coraz więcej ludzi zbyt leniwych aby z Googla skorzystać.

Dla nich specjalnie dodam jeszcze jedną informację: jestem wredny.

Z powodu tej cechy charakteru nie rozumiem, dlaczego recenzent próbuje coś powiedziec o autorze, chociaż nie ma o nim nic do powiedzenia, nic o nim nie wie a co dziwniejsze - nie ma obowiązku niczego mówić.
Po co ludziom czytającym recenzję KSIĄŻKI zawracać głowę AUTOREM? Przecież to nie recenzja autora...

Przemysław Mrówka stwierdza, że świat "Królewskich Psów" jest płaski, pozbawiony cech indywidualnych, a bohaterowie pozbawieni głębi. Brak analogii do naszej rzeczywistości a autorowi w ogóle brakło inwencji.
Cóż, autor nie może mówić czytelnikowi co ma zrozumieć z książki - od tego są recenzenci, w miarę starannie zbierani w tym blogu. Można zajrzeć, zobaczyć, co oni wyczytali w "Psach"... i porównać z opinią p. Przemysława.
Problem (nie mój, na szczęście) polega na tym, że te cztery mikropowieści są wypchane całą masą smaczków, aluzji, informacji historycznych, żartów, odniesień do literatury klasycznej i nie tylko... ale trzeba umieć dostrzegać takie rzeczy. Podobnie jak fakt, że opowieści fantasy skupiają się tu głównie na relacjach międzyludzkich.
Żeby dostrzegać - trzeba mieć pewne nawyki czytelnicze i zwracać uwagę na tekst. Pisząc bawiłem się trochę tym, z czego zazwyczaj robi się historie, ich powtarzalnością, schematami...

Wyjaśnię to na przykładzie:
" Benno sięgnął po lutnię i zacytował znanego tylko sobie nowoczesnego poetę:
Łaziebnicy a kurwy jednym kształtem żyją,
W tejże wannie i złego i dobrego myją."

Żart rozbawił sporą grupę ludzi - ale za nic nie rozbawi człowieka, który nie rozpozna "nieznanego nowoczesnego poety". Dla niego ten poeta jest naprawdę nieznany i koniec, po żarcie. "Królewskie Psy" się spłaszczają a "ślepy gadał o kolorach, lecz przeoczył coś nieborak".
Może gdyby Benno zaśpiewał "Litwo, ojczyzno moja", albo "zostały po nich krwi kałuże - lepka purpura polskich kwiatów", albo "dziwny jest niedźwiedzi ród, że tak bardzo lubi miód"?
Kto wie?
Ale ja spojrzałem na notkę o recenzencie i wiem, że na łapanie takich aluzji nie ma szans.
Przemysław Mrówka kończył szkołę po wielkiej reformie edukacyjnej. Uczono go rozwiązywać testy, pamiętać opracowania, widzieć, co poeta miał na myśli według najnowszego bryku... Nie pytano o własne przemyślenia, nie prowokowano do skojarzeń, nie uczono słuchania BRZMIENIA literatury, ograniczano czas na czytanie lektur, bo trzeba było czytać opracowania lektur i rozwiązywać testy. Nawalono w program tyle literatury POLITYCZNIE SŁUSZNEJ, że na myślenie i rozmowę nauczycielowi i uczniom nie starczało czasu. A samotna praca w tej dziedzinie trwa o wiele dłużej... zwłaszcza, jeśli człowiek ma inne obowiązki.
Całe pokolenie "szkoły zreformowanej" wychowano tak, by było bezradne wobec światowej tradycji literackiej.
Kiedy to zrozumiałem - odechciało mi się śmiać z tej recenzji.
Wiem, że mam do czynienia ze studentem historii z dobrej uczelni, zainteresowanym dziedziną, o której napisałem cztery mikropowieści, człowiekiem inteligentnym i skrupulatnym, skoro wyłapuje chochliki drukarskie.
I widzę, że ten człowiek, który wkrótce będzie wyznaczał standardy wykształcenia historycznego, nie rozpoznaje odniesień do źrodeł historycznych, literatury dawnej, kronik. Za to szuka wpływów fantasy... których u mnie akurat być nie mogło, bo przez ostatnie ćwierć wieku za mało tego czytam. Ale przecież ma napisane, że to fantasy, więc nie będzie szukał czegoś niezgodnego z etykietką. Romans rycerski z XIII wieku? Kroniki? Odyseja? Epopeja? Powieść drogi? Nie mogą mieć żadnego wpływu na fantasy, bo nikt tego nie napisał na okładce... Mrożący krew w żyłach skutek edukacji we współczesniej szkole polskiej - przecież on się nie okaleczył w ten sposób dobrowolnie.

Zauważył, że język "Psów" jest nierówny... coś zadzwoniło... ale znowu nie wiadomo, w którym kościele.

Objaśniam łopatologicznie: każdy z moich bohaterów ma swój własny język - stosowny do wykształcenia i osoby. A niektórzy nawet dwa: Raffik-an Saiid kaleczy język Królestwa, ale swoim własnym posługuje się dość kwieciście, potrafi nawet zaserwować mowę publiczną do kilku tysięcy ludzi, zgodną z najlepszymi tradycjami takich mów. Rhoud-an odzyskuje swój dawny język po kawałku w miarę rozmów z Paulem. Kaznodzieje gadają z nieznośną kościelną manierą, wróżki paplają prozą rytmiczną, Alicja jest oczytana i gadatliwa, Muirre prawie nie mówi, bo nikt jej nigdy o zdanie nie pytał, chłopi udają ważniejszych niż są i mówią rytualnymi frazami a Arturowi samotność z piwem pomieszała w głowie, więc gada do siebie. Dodam, że Alicja nie może cytować lorda Actona, bo ja go nie czytałem. Jej historiozofia jest moją własną, albowiem stać mnie na własne przemyślenia.
Bohaterowie siłą rzeczy nawiązują do całej tradycji literackiej Europy i nie tylko... nie muszę sięgać po inspiracje do przygód Dilvisha Przeklętego, skoro mam Szekspira. Mało kto może dorównać dawnym mistrzom.
A opisy świata są jakie są, ponieważ nie zabieram moich czytelników na wycieczkę krajoznawczą.
A właściwie... dokąd ja ich zabieram? Czego jeszcze nie zauważył recenzent?
Czegoś ważnego...
Paradoksalnie zauważyłem to po szczególe. Przemysław Mrówka określa rozmiar czcionki jako mały. A tak naprawdę jest typowy... Ale dla człowieka czytającego dużo tekstów z ekranu może być mały. Pokoleniowa różnica między mną a współczesnymi studentami - dużo gier i tekstów z sieci, mało papieru. Mało ważna, ale są ważniejsze.
Jakie?
Otóż Przemysław Mrówka wraz z wielka grupą rówieśników nie widzi żadnego problemu w tym, że młody człowiek ma opory przed zabiciem własnego ojca, atakiem na kogoś bez powodu, czy tęsknotą za kimkolwiek bliskim. To, co dla moich bohaterów jest problemem - w ogóle nie zasługuje na uwagę sporej grupy czytelników. Co to znaczy zaszlachtowanie ośmiu przypadkowych ludzi? Przecież oni w grach zabijają tysiącami... Petroniusz, który oświadczył, że tysiąc nagich dziewic nie dorównuje jednej, chyba by się z nimi nie porozumiał...
Tylko, że ja piszę o ludziach prawdziwych. Żyjących naprawdę, nawet, jesli w wymyślonej rzeczywistości. Oni nie mogą przeskoczyć tysiąca kilometrów na szybkim podglądzie playera, muszą przejść na własnych nogach. Podróżując dotrą w końcu gdzieś indziej, ale przede wszystkim dowiedzą się czegoś o sobie, a z nimi czytelnik - o ile zechce. Ich boli, mają wyrzuty sumienia, przyjaciół, wspomnienia, przeszłość... i mimo wszystko cenią życie. Poznali jego wartość, bo w każdej chwili mogą je utracić.
O tyle różnią się od pokolenia obecnych studentów.
Czasem myślę, że trzecia wojna światowa wybuchnie, bo młodzi ludzie znudzą się życiem, z którego i tak nie potrafią wyciągać satysakcji...
Ponura historia. Zasługująca na satyryczny rysunek.
Ale zamiast niego dam aluzję:

środa, 21 września 2011

Książki moja miłość


Jakiś czas temu wziąłem udział w interesującej inicjatywie - chodziło o wydanie antologii opowiadań poświęconych czytaniu. Napisałem opowiadanie, narysowałem okładkę... W naszym coraz mniej czytającym społeczeństwie trzeba się trochę o tę sprawę zatroszczyć. Ukazał się e-book, a następnie książka. Dochód z jej sprzedaży przeznaczyliśmy zgodnie na zakup książek do szkolnej biblioteki. A oto recenzja, jedna z wielu...

poniedziałek, 19 września 2011

Skalny labirynt i opowieść o błądzeniu.

Częściowo pod wpływem wspomnień a częściowo pod wpływem pewnego pomysłu wybraliśmy się w Góry Stołowe. Jednym z celów było zrobienie zdjęć plenerów - ponieważ pracuję nad historią Rhouda-an i pewnej czarownicy. Tym razem prawdziwej, niewątpliwej... i dosyć niezwykłej.
A sama kobieta jest równie niezwykła jak miejsce, w którym mieszka.
To miejsce powstało, ponieważ dwadzieścia kilka lat temu w Górach Stołowych w bardzo podobnym miejscu spotkało mnie coś, co całkowicie zmieniło moje życie.
Od dawna chciałem więc napisać historię osadzoną w podobnych plenerach.
Pojechaliśmy oboje w Góry Stołowe, żeby poszukać magicznych klimatów.
Rhoud-an będzie poruszał się w skalnym labiryncie pełnym naturalnych, nienaturalnych i nadnaturalnych pułapek.
Ale i tak labiryt skał to pestka w porównaniu z labiryntem, w którym zaplątał swoją własną głowę.
Szkoda tylko, że mój aparat "woła kapusty" i zdjęcia wyszły takie, jakie wyszły...




poniedziałek, 12 września 2011

Czarownica z Łysych Skał

Wróciłem ze Szczelińca w Górach Stołowych. Zdjęcia włożę na bloga z obrazkami ale wypada tutaj napisać, że wracam do pracy nad historią dziejącą się na wielkiej żyjącej skale. Rhoud-an Paul dowie się czegos o magii, czegos o sobie... i tego, że Wielka Ziemia nie jest jedynym kawałkiem ziemi, który ma swoje własne plany co do żywych ludzi.

wtorek, 6 września 2011

coś się kończy

Za Sapkowskim chciałbym powiedzieć, że coś się kończy ale też i zaczyna, niestety ja nie wierzę w tego rodzaju ciągłość. Rzeczy i wydarzenia kończą się bezpowrotnie, nie wracają w tej samej formie i nigdy nie ma drugiej szansy.
Kilka dni temu umarła Paulina Pruska. Nigdy nie spotkałem jej osobiście, czytałem tylko jej bloga. Nawet sam nie zauważyłem, jak stała się dla mnie kims bliskim a jej walka ze śmiertelną chorobą - czyms ważnym.
Teraz zdałem sobie sprawę, że nie tylko u mnie zostawiła po sobie pustkę.
Przez kilka dni nie mogłem zdecydować, czy napiszę o Jej śmierci cokolwiek.
Zdecydowałem się naruszyć sferę Jej prywatnosci i poruszyć ten temat publicznie tylko dlatego, że imponowała mi jej królewska godność i odwaga wobec rozłożonej na raty śmierci.

wtorek, 30 sierpnia 2011

Wronia Recenzja - krótko...

Kobaltowa Wrona cosik powiedziała o "Królewskich Psach" - i nalała mi trochę miodu w serce.
Dostała książkę i dedykację, bo spodobały mi się jej obrazy i opowiadania. Nie spodziewałem się, że tak trafię z prezentem.
Kiedy piszę, zawsze jestem w stanie lekkiego wzburzenia i staram się dosyć pospiesznie zapisać to, co wymyślę... zanim ucieknie. Potem jestem zmęczony, a potem trudno mi sobie przypomnieć te wszystkie emocje. Dlatego bardzo mnie zaskakuje za każdym razem, kiedy znajduję ich fragmenty w cudzym czytaniu. No i to takie mile łechczące moją próżność uczucie...
Ostatecznie pisanie to także pogrywanie na emocjach. Powinno być chociaż trochę szczere... i prawdziwe. A to nie łatwa rzecz, więc cieszę się, kiedy widzę że znowu się udało.

wtorek, 23 sierpnia 2011

recenzja frustrata

W sztuce recenzowania cudzych historii jest taki gatunek, którego sens polega na robieniu autorowi zarzutów z tego, że nie napisał czegosik specjalnie dla recenzenta, najlepiej z dedykacją. Oto przykład.
Oczywiście ktoś może sobie pomyśleć, że nabijam się z człowieka, któremu nie podoba się moja książka. Byłoby tak, gdybym nabijał się z KAŻDEGO, kto ma mi coś do zarzucenia... bo i tacy autorzy bywają. Ale śledząc tego bloga można łatwo znaleźć linki do kilku recenzji napisanych przez ludzi, którzy nie pieją z zachwytu nad "Królewskimi Psami", a mimo to jakoś się nad nimi nie wytrząsam.
Dlaczego?
Z powodów warsztatowych.
Otóż recenzja to w zasadzie zapis subiektywnej opinii o jakimś tekście. Nie może być inaczej, gdyż tylko Pan Bóg jest obiektywny... a już pomniejsze bóstwa, takie jak Pani Morrigan czy recenzenci, pisarze i inni - nie są obiektywni, bo być nie mogą z natury.
Z tego też powodu, jeśli recenzja ma mieć jakąś wartość użyteczną dla czytelnika, powinna trochę się silić na obiektywizm: zarzuty powinny być jakoś umotywowane, albo wypowiadane ze świadomością, że to kwestia gustu... Podobnie zresztą pochwały. Oczywiście nikt się nie ciska o pochwały bezpodstawne, dlatego skupię się tu na sposobie wyrażania zarzutów.
Jeśli powiem: "autor X nie umie pisać" i nie uzasadnię - to ta opinia będzie warta tyle, ile moje własne dokonania pisarskie, chyba, że jestem profesorem literatury, bo na profesorskim poziomie zawodowym niejedno trzeba wybaczać i warto uwierzyć na słowo. Są jednak sytuacje, kiedy źle wyrażona opinia pozwala domniemywać, że profesurę dany człowiek kupił w promocji zamiast uczciwie zdobyć.
Przykład:
"Gmach piękną stawiony architekturą ale w tym kościele nie ma Boga"
Tak wyrażona opinia Mickiewicza ma wartość większą niż te same słowa w ustach red. Brzęczyszczykiewicza... ale Mickiewicz może tak mówić tylko wtedy, kiedy nie omawia Słowackiego. Bo jak mówi o autorze równym sobie, lub lepszym, to już powinien uzasadnić abo narazi się na zarzut zazdrości czy małostkowości. Dzisiaj nikt nie ma wątpliwości, że przez Wieszcza Adama przemawiała zazdrość a przede wszystkim niezrozumienie specyficznego światopoglądu Wieszcza Juliusza.
Na nieprzemyślanej opinii Mickiewicz sporo stracił w oczach przyszłych pokoleń.
Dowcip polega jednak na tym, że dokonania Mickiewicza w ogóle mają wartość wielką i każdy, kto uzna wielkość poezji "Pana Tadeusza" - wybaczy Mistrzowi Adamowi małość ducha.
Na taki kredyt nie może liczyć każdy, kto bierze się do pisania... i ten, kto ocenia cudze pisarstwo powinien o tym pamiętać, jeżeli nie chce, żeby go wyśmiewano.

Tak, wiem, znęcam się nad młodym recenzentem dowodząc małości mojego ducha. Na usprawiedliwienie swoje powiem, że może dzięki temu jego następne recenzje będą efektem bardziej uważnego czytania...
Mam manię naprawiania świata, która po mnie odziedziczyła Alicja z Łysej Góry, to dlatego zostawiam za sobą szlak trupów.

Inaczej mówiąc: pisanie recenzji to odpowiedzialność i ryzyko. Im lepiej recenzent podbuduje swoje subiektywne przekonania - tym lepiej dla jego prestiżu zawodowego. Recenzent kształtuje opinię czytelnika, który mu zaufa... wypada więc, aby czytał wnikliwie. Czytanie po łebkach, byle łyknąć i naskrobać recenzję przed konkurencją - to w tym fachu grzech. Jak się powtarza - grzech śmiertelny. Niestety powszechny.

Dlaczego o tym wszystkim piszę?
Ano ten recenzencki grzech popełnił autor wymienionej recenzji.
Nazywa fabułę "Morrigan" nędzną i naiwną... nie lubi gadających szczurów... zakończenie uważa za beznadziejne.
No i ładnie. Ale dlaczego tak robi?
Może dlatego, że nie zauważył, że "Morrigan" jest żartem z konwencji rycerskiego questu, podróż bohaterów jest w takim samym stopniu podróżą w poszukiwaniu tajemniczej wiedźmy, jaki i poszukiwaniem lekarstwa na własne problemy? A zakończenie pokazuje właśnie, co jest tym lekarstwem?
Bohaterowie to para dzieciaków, posiadających typową dla nastolatków wiedzę o życiu i rozwagę ale za to nieprzeciętne możliwości militarne. Alicja może dowolnego człowieka wysłać poza horyzont, Hubert w kilkanaście sekund zabija kilku dorosłych mężczyzn w walce wręcz... ale Hubert nie uważa wielokrotnego morderstwa za coś szczególnie złego a urocza Alicja niszczy obcą sobie kobietę bez namysłu - tylko i wyłącznie za nieprzyjemne, lecz zasłużone słowa. Coś jest nie tak z sumieniem tych tak fajnych dzieciaków.
To nie jest zdrowa sytuacja - ale recenzent tego nie zauważył. Widocznie ma akurat taką wiedzę o świecie i zdolność do refleksji, jak Alicja - szesnastolatka sfrustrowana i zrozpaczona z powodów osobistych.

Ale skoro tylko tyle widzi, to po co pisze recenzję, która jako gatunek wymaga nieco głębszego spojrzenia na książkę? Bohaterem literatury młodzieżowej trzeba mu być, a nie jej sędzią.

Szczury.
Ja też nie lubię szczurów, z powodów zrozumiałych dla każdego, kto spotkał dużą ich ilość w śmietniku.
Te dwa okazy wprowadziłem jako żart - tym razem teologiczny. Kto z uwagą przeczyta fragmenty z tymi zwierzakami - powinien bez problemu żart zrozumieć. Recenzent nie zrozumiał. No, ale jakbym ja miał religię w szkole zamiast polskiego, też bym pewnie wielu rzeczy nie rozumiał.

"Imię Ojca" doczekało się czytania równie uważnego, co i "Morrigan" ale nie będę się pastwił nad słabszym.
Za to nijak nie mogę zrozumieć, gdzie w "Róży i mieczu" pojawiły się klimaty słowiańskie... poza imieniem głównej bohaterki, które też jest swoistym żartem, gdyż ta dobra i miła panna szlachtuje ludzi seryjnie z finezją Kuby Rozpruwacza. No i muszę uwierzyć Recenzentowi na słowo, że fantasy jest pełna opowieści o miłości kobiety do kobiety, o tęsknocie i nieumiejętności rozplątania emocjonalnych kłopotów, o konsekwencjach wychowania dziewczyny na zawodowego rębajłę, o przeznaczeniu, które płata figle nawet wtedy, kiedy zostanie dokładnie pokazane we wróżbie.
Niewątpliwie za mało czytam, skoro takie historie Recenzent spotyka na każdym kroku a ja nie.
Może, gdyby zechciał uzasadnić swoją opinię, gdyby rzucił tytułami tekstów, wśród których "Róża i miecz" się nie wyróżnia... może wtedy wziąłbym jego sąd poważnie i zastanowił się, co napiszę w następnej kolejności, bo głosy czytelników są dla mnie bardzo ważne, zwłaszcza, gdy zwracają mi uwagę na coś, czego nie zauważyłem.

Ale nie wydaje mi się, aby ten akurat Recenzent kiedykolwiek uznał moje historie za "teksty z prawdziwego zdarzenia".
Cóż, to nie jest obowiązkowe. W odróżnieniu od podstaw recenzenckiego warsztatu przy pisaniu recenzji – żeby wychodziła recenzja a nie „recka”.

Recenzja

Dawno juz nie było nowej recenzji - a zatem: JEST.
Katarzyna T. ma ochotę na happy end w moich historiach... A figę.
Kiedy jakis będzie ale mało i nieprędko.

czwartek, 18 sierpnia 2011

Jak Pani Morrigan miesza ludziom w głowach językami - cz.5

Urwałem opowiastkę o niebezpieczeństwach związanych z prawem do czytania w chwili, gdy wokół jednego Jana (Pfefferkorna) zbierają się różowe chmurki chwały teologa i nauczyciela, a nawet strażnika wiary wspierającego inkwizycję, co jest znaczącym awansem dla człowieka kilka lat wczesniej odpiętego od sciany w lochu, w którym siedział za nieudolny rozbój. Wówczas bliżej mu było do pręgierza i złodziejskiego piętna niż do pouczania profesorów prawa i teologii, miał zatem słuszny powód do dumy.
Z kolei wokół drugiego Jana (Reuchlina) gromadziły się chmury raczej czarne, w dodatku mocno zalatujące stosem i smołą, o czym upewniał go zarówno inkwizytor Hochstraat jak i teolog Ortwin Gracjusz, którzy z widocznym zapałem postawili go przed papieskim sądem jako heretyka.

Teraz Reuchlin musiał przed sądem papieskim bronić swego życia a nie tylko nauki, musiał wykazać, że nie jest byle jakim chłystkiem, tylko naukowcem poważnym i szanowanym, którego cnót chrześcijańskich nikt nie poddaje w wątpliwość.



Było jasne, że traktatowo-paszkwilancka ofensywa Pfefferkorna i Ortwina Gracjusza ma uczynić go osobą bez czci, pozbawioną wsparcia i pogardzaną. Wyrok skazujący byłby wówczas łatwy do uzyskania, gdyż z prawnego punktu widzenia inkwizytor był równocześnie oskarżycielem, rzeczoznawcą i sędzią. To, że Hochstraat od razu nie oddał go katu, wynikało tak naprawdę wyłącznie z wyjątkowej sławy i autorytetu Reuchlina - prawnika cesarskiego, którego Maksymilian I chętnie powoływał do rady. Osoba tego formatu mogła się odwołac do sądu papieża, korzystając ze swoistego immunitetu, jakim cieszyli się sławni duchowni (a profesorowie uniwersytetu mieli wówczas święcenia).
Reuchlin rozpoczął własną obronę przed sądem a jednocześnie wszczął kampanię propagandową w korespondecji prosząc o opnię i radę wszystich znanych sobie intelektualistów - czyli niemal połowę intelektualnej Europy. Jego listy były publikowane i dyskutowane, podobnie jak teksty Pfefferkorna.
Nacisk opinii publicznej mógł mieć kluczowe znaczenie dla opinii sądu złożonego przecież z intekletualistów i teologów, którzy nie zamierzali uszczuplić własnego autorytetu bulwersującym wyrokiem.
Ostatecznie w tych czasach każdy władca czy kardynał uważał za swój obowiązek być człowiekiem oddanym wysokiej kulturze.



Listy, jakie w związku z tą sprawą Reuchlin otrzymywał od czcigodnych osobistości całego chrześcijaństwa, zebrał i opublikował pod tytułem "Listy światłych mężów". Był to jasny sygnał: kto chce oskarżyć Jana Reuchlina o herezję, musi oskarżyć o nią i tych, którzy go szanują i cenią za oddanie nauce chrześcijańskiej. Dobra sława Jana Reuchlina nie wzięła się znikąd, jest on autorytetem dla uczonych i mędrców - a oskarżenia wysuwane przez Ortwina Gracjusza i Jana Pfefferkorna są bezpodstawne.
Sprawa trwała kilka lat w sądzie papieskim - a ten nie śpieszył się z wyrokiem, jednak od XII wieku wiadomo było, że chętnie skazuje nazbyt swobodnych myślicieli, nawet jeśli pośmiertnie uzna ich myśli za arcychrześcijańskie.
Pfefferkorn pisał kolejne paszkwile, Ortwin Gracjusz i grono teologów z Sorbony i Kolonii nagłaśniali sprawę uzurpując sobie prawo do wypowiadania się w imieniu własnych uniwersytetów i tym sposobem walka o dobre imię Reuchlina stawała się walką o prawo do studiowania bez patronatu skostniałych i niedouczonych nadzorców teologicznych... którzy nie mieli wtedy nic nowego do powiedzenia ale chcieli utrzymać monopol na wszelką naukę... i którzy tym monopolem okropnie denerwowali humanistów studiujących w oryginale antyczne dzieła filozoficzne i prawnicze stojące na poziomie intelektualnym niedostępnym dla ogółu kaznodziejów i mistrzów liczenia szczebli w drabinie Jakubowej.



"Listy światłych mężów" były swoistym manifestem uczonego głoszącym, że wiedzę wciąż się zdobywa i poszerza, a nie zamyka i konserwuje. Pogląd ten był bliski również wielu kardynałom i biskupom - w gruncie rzeczy był to spór miedzy dwiema szkołami teologicznymi: humanistyczną dążącą do rozszerzania i upowszechniania znajomości Biblii i refleksji religijnej oraz scholastyczną, która od stu lat nie miała nic nowego do powiedzenia ale mocno trzymała się na uniwersytetach.
Trzej przyjaciele Jana Reuchlina dokonali wówczas rzeczy niezwykłej jak na owe czasy a i dzisiaj niezbyt często spotykanej.
Zamiast pisać paszkwile na swych przeciwników czy też hołdy dla "światłych mężów", opublikowali zbiór hołdów dla Ortwina Gracjusza, wiedząc dobrze, że o wartości hołdu stanowi nie tyle stopień uniżenia, co osobista wartość hołdownika... Skoro Reuchlin pokazał swoich zwolenników, "światłych mężów", czcigodne osobistości, oni wymyślili i pokazali zwolenników Jana Pfefferkorna i Ortwina Gracjusza - korzystając z poziomu umyłowego sprezentowanego przez tych obydwu panów.

Powstały "Listy ciemnych mężów" - zbiór prześmiesznych listów od byle kogo, przepiękna mozaika stylów, manier i ciasnych horyzontów umysłowych, kpina napisana z fantazją i talentem, jakiego po stronie przeciwnej nie było. Jeden z tych listów przytoczyłem na wstępie. "Ciemni mężowie" pisali do swego mistrza i nauczyciela, opowiadali o tym, czym się zajmują, prezentowali swe poglądy... i nieumiejętność logicznego i zgrabnego wysłowienia. A i ich poglądy na rzeczywistość bywały niezwykle ciekawe: oni, mieniący się chrześcijańskimi teologami, w ogóle nie wspominali o studiach, nie mieli żadnych własnych myśli, nie czytali... Ich świat to gromadzenie dochodowych parafii, świnie, kury i piwo.



Inaczej mówiąc: niezły dla rolnika, ale od teologa wymaga się całkiem innych cnót. W feudalnym społeczeństwie z wyraźnie zaznaczonymi stanami powiedzenie "świnie ci pasać a nie o Bogu rozprawiać" miało wydźwięk mocniejszy niż nam się dzisiaj wydaje.
"Listy ciemnych mężów" rozeszły się w dużym nakładzie, potem było kilkanaście wydań... sprawiły, że cała wykształcona Europa zaczęła się śmiać z wrogów Jana Reuchlina i ich idei. Ortwin Gracjusz pragnął zdobyć sławę mistrza teologii bez własnych zasług i ją dostał, niejako w prezencie: sławę teologa dla świniopasów i wydmikuflów. Cokolwiek napisał, nie miało to znaczenia, pozostał na zawsze TYM mistrzem Gracjuszem od "Listów ciemnych mężów", do którego piszą znawcy chowu kur i prosiąt, miłosnicy piwa, księża uganiający się po nocach w kiepskim towaryzstwie za tłustymi prostytutkami, a nawet kat z miasta Kolonii tytułujący go swym ukochanym kuzynem.
Trzeba bowiem podkreslić, że jeden z bardziej zabawnych listów podpisany jest własnie przez mistrza od wieszania, palenia i usuwania łajdaków ze społeczeństwa, który to jegomosć w imieniu własnym i swego urzędu gratuluje Gracjuszowi roli w sprawie Reuchlina i towarzystwa, w jakim się obraca... oraz wyraża dumę z takiego znakomitego krewniaka.
Gwoli sprawiedliwosci wypada dodać, że list kata stylistycznie jest o wiele bardziej zgrabny niż listy tych "ciemnych mężów", którzy legitymują sie wykształceniem.
Cóż można dodać więcej? Po stu latach "Listy Ciemnych Mężów" doczekały się kontynuacji... tak wielka była ich popularnosć. Z Ortwina Gracjusza i Pfefferkorna zasmiewali się ludzie, których w ogóle nie obchodziła sprawa Reuchlina i epizod z paleniem ksiąg żydowskich.



Mistrz Gracjusz próbował się odszczeknąć... ale mu nie wyszło. Zresztą, gdyby potrafił - "Listy..." nie mogłyby mu zaszkodzić.

W 1515 roku stało się cos niezwykłego: dowcip i parodia literacka wygrała z poplecznikami inkwizytora. Żart ocalił człowieka przed oskarżeniem ludzi podłych.
Po raz pierwszy pokazano, że durnie mogą podpalać stosy tylko wtedy, gdy stroją się w świątobliwe szaty.

Warto jednak pamiętać, że to nie autorzy "Listów..." okazali się błaznami.

Wlokący się proces Reuchlina zakończył się rozwiązaniem, które wystarczyło zainteresowanym: Jana Reuchlina ominął stos, jedynie nakazano mu milczenie - stary i zmęczony człowiek chyba o niczym innym nie marzył.
Dominikanie mogli udawać, że osiągnęli jakiś sukces i zapomnieć o sprawie, która niezmiennie kojarzyła ich z gronem "ciemnych mężów".
Inkwizytora Jakuba Hochstrata usunięto z urzędu – jako tego, który rozpętał skandal. Pfefferkorn... cóż, przyzwoitemu człowiekowi wstyd było pokazać się w towarzystwie paszkwilanta, teraz dodatkowo wszyscy wykształceni Europejczycy znali go od tej strony. Mistrz Ortwin Gracjusz zyskał sławę i pomnik literacki, o którym tak marzył. Może nie taki, jakiego pożądał, ale na pewno taki, na jaki zasługiwał.
Gdyby jego przygoda zdarzyła się w świecie "Królewskich Psów" - nazwałbym ją chichotem Pani Morrigan. Takie historie niezmiernie mnie inspirują.
A Święte Oficjum zajęło się sprawą niepokornego mnicha, niejakiego Marcina Lutra.

I tylko jedno pytanie nam zostaje: dlaczego w naszym świecie wymyślono zawód ghostwriterów i ukrytych speców od wizerunku a publiczne osobistości nie potrafią gadać o własnych siłach?

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Jak Pani Morrigan miesza ludziom w głowach językami - cz.4

W poprzednim odcinku zamierzałem opowiedzieć, jak doszło do intelektualnego pojedynku dwóch Janów... ale mi nie wyszło, a to dlatego, że starcie Reuchlina i Pfefferkorna nie było walką DWÓCH intelektów. Jeden z uczestników tego starcia faktycznie miał do dyspozycji swój intelekt, zbudowany na nim prestiż uczonego, wiedzę prawniczą i filozoficzną... Drugi po prostu polegał na innych narzędziach. Miał ich wiele, co dobrze świadczy o jego zdolnościach w zakresie public relations.

Oto rozpoczął się publiczny pojedynek na traktaty. Profesor Jan Reuchlin nie zamierzał dać się zniszczyć człowiekowi, który przybierał pozy obrońcy chrześcijaństwa, chociaż chrzest przyjął po wyjściu z lochu dla nieudolnych (bo złapanych) rozbójników.
Wystąpił z obroną wartości kulturalnych przed zajadłością neofity. Wydał i rozpowszechnił w roku 1511 polemiczny traktat pt. Augenspiegel, którego główne tezy kręciły się dookoła przekonania, że księgi są do przemyślenia - na podpałkę ludzkość ma inny materiał. Ta myśl bardzo oburzyła dominikanów z Kolonii, teologów z tamtejszego uniwersytetu... a co najgroźniejsze: inkwizytora Jakuba Hochstraata - jak pamiętamy: absolutnie bezstronnego rzeczoznawcę w tej sprawie i zarazem protektora Pfefferkorna, który go z lochu doprowadził do chrztu a potem dał niezłą posadę u siebie. Całe to towarzystwo ogłosiło, że tezy Reuchlina to herezja. Jakub Hochstraat zorganizował publiczne spalenie Augenspiegela, dominikanie jako zakon kaznodziejski nadali wydarzeniu stosowną oprawę a koloński mistrz teologii Ortwin Gracjusz napisał i rozpowszechnił relację z tego auto da fe, będącą faktycznie publicznym atakiem na herezję Jana Reuchlina, a co za tym idzie: ludzi podzielających jego stosunek do czytania i palenia książek.
Zanim zlekceważymy wagę tych wszystkich akcji - przypomnijmy sobie, że wynalazek druku był wtedy rewolucyjną nowością, dzięki której książka przestała kosztować tyle, co pokaźne gospodarstwo chłopskie. Każdy, kogo stać było na naukę czytania, mógł kupić sobie tańsze wydanie Biblii czy nawet kilka innych książek. To wciąż była droga rozrywka - ale już nie magnacka a prestiż i mała ilość dostępnych ksiąg przekładała się na zaangażowanie w lekturę: przeczytanych książek dotyczyły dyskusje ze znajomymi przy piwie (które pili wszyscy, jednakże na różne sposoby), rozmyślanie o tekstach, rozumienie, wnioski. Związana z tym powszechność czytania wydawała się największą wśród zdobyczy kulturalnych epoki. Z tego powodu prawo do swobodnego czytania obchodziło wówczas każdego człowieka, który uczestniczył w życiu umysłowym Europy, a zdolność do takiego uczestnictwa oznaczała przynależność do elity porównywalnej ze szlachtą.
Atak na tezy Reuchlina faktycznie był atakiem na prawo do czytania bez nadzoru.
Jakub Hochstraat korzystając ze swych uprawnień inwizytora papieskiego oficjalnie oskarżył Reuchlina o herezję, co w razie skazania prowadziło do publicznego upokorzenia lub na stos.

Zaskoczenie wśród humanistów europejskich było wielkie - wielu z nich Reuchlinowi zawdzięczało znajomość greki i hebrajskiego... co sprawiło, że cała ta sytuacja zyskała nagle wielki rozgłos. Po stronie Reuchlina stawali coraz większym gronem humaniści... przeciw - kaznodzieje i teologowie, którzy wraz z rozplenieniem się zarazy humanistyczno-filologicznej tracili łatwz monopol na życie umysłowe Europy.

Pfefferkorn musiał jakoś wygrać swą karierę obrońcy wartości nieziemskich, życie przecież jest takie krótkie...
Zatem wziął się ostro do pióra i publikował kolejne ataki na Reuchlina - korzystał ze wsparcia dominikanów i ich niemałych możliwości dystrybucji książek, a przy tym z iście chrześcijańską pokorą zamieszczał w tych dziełach wizerunek siebie - jak poucza profesora Reuchlina.



Ortwin Gracjusz bardzo aktywnie wsparł go własnym autorytetem teologa ze znanego uniwersytetu. Miał w tym pewien interes: chciał zasłynąć jako pogromca heretyków a w takim wypadku im sławniejsza ofiara, tym większa cześć dla jej pogromcy.
Można przypuszczać, że kat w Kolonii na wieść o takim rozwoju wypadków rozpoczął gromadzenie drewna i chrustu oraz projektowanie rachunku, jaki wystawi władzom miasta za przygotowanie widowiska...



To miejsce wydaje się odpowiednim, aby przerwać opowiadanie na jakiś czas... W końcu i opowiadacz i czytelnicy zasługują na odrobinkę napięcia dramatycznego.
Wkrótce wyjawię, co ma piernik do wiatraka, czyli:
1. jak ta historia ma się do "Listów ciemnych mężów"
2. co ma wspólnego wiedza trywialna z tym znakomitym zbiorkiem korespondencji
3. co to wszystko ma wspólnego z Panią Morrigan i językiem opowieści fantasy...
4. czy wzmiankowany kat pojawia się nam w opowieści jak Filip z konopii, czy też ma w niej swoją rolę...

Jak Pani Morrigan miesza ludziom w głowach językami - cz.3

Poprzednio pozwoliłem sobie nazwać ten fragment opowieci o Morrigan i językach "Złotem dla wytrwałych" - to chyba najlepiej tłumaczy, czym dla mnie jest pojęcie skromnosci.
Chwilowo zajmuję się tu interesującą przygodą dwóch Janów (a może raczej Johannów). Obaj zaliczyli to, co w swiecie "Królewskich Psów" można nazwać spotkaniem z Morrigan.
A przerwałem w samą porę: kiedy po przedstawieniu Jana Reuchlina, prawnika, uczonego herbraisty, badacza Biblii i teologa wprowadziłem drugiego Jana - Pfefferkorna.
Ten drugi Jan mienił się również teologiem, występował jako znawca Biblii i miał dosyć skomplikowane życie aż do momentu, kiedy wstąpił na arenę dziejów...
Oczywiscie nie byłbym sobą, gdybym tak po prostu powiedział, o co facetowi chodzi, zresztą uważam, że lepiej jest najpierw przypomnieć sobie kontekst historyczny przed rozmową o historycznych postaciach.
Zacznę od Żydów w początkach XVI wieku, gdyż przygoda dwóch Janów wokół nich się kręci. Zresztą, jeżeli nie wiadomo, o co idzie, to idzie o pieniądze a te zazwyczaj nam kojarzą się z Żydem. A chociaż obaj bohaterowi tej opowiastki o pieniądzach nie mówili, to jednak cała ona mocno siedziała na finansowych kłopotach owego czasu.
Otóż Żydzi w chrześcijańskiej Europie mieli dość szczególną sytuację prawną.
Nie mogli nabywać dóbr ziemskich, co odcinało ich od rolnictwa. Na różne skuteczne sposoby zamykano im możliwość konkurowania z chrześcijańskimi rzemieślnikami... Żyli w niewielkich grupach, izolowanych od sąsiedztwa ale utrzymujących łączność. Religia nakładała na nich obowiązek studiowania, co znakomicie przygotowywało do pracy umysłowej... i handlu. A że chrześcijanie nie mogli zajmować się pożyczaniem pieniędzy na procent - szybko stało się to niemal jedyną dostępną forma utrzymania dla synów Abrahama. Tyle, że konieczność oddania pieniędzy boli i zawód ten ściągał wrogość otoczenia na dysponujących gotówką innowierców, podsycaną jeszcze przez Kościół, który też dysponował gotówką, ale nie chciał, by zbyt mu to wypominano.
Jednocześnie od czasów rzymskich władcy wiedzieli, że do uprawianie polityki potrzeba trzech rzeczy: 1. pieniędzy, 2. pieniędzy, 3. pieniędzy... a poza tym dobrze jest mieć te pieniądze na czas i we właściwym miejscu. Z tego względu władcy europejscy rezerwowali dla siebie wyłączne prawo łupienia Żydów, co czynili z gospodarską rozwagą i ostrożnością, aby starczało na później.
Inaczej mówiąc: Żydzi i ich majątek stanowili osobistą własność króla. Autorzy pogromów podnosili w istocie rękę na własność królewską i bywali surowo karani, jeśli ich przyłapano, oczywiście tylko ci mniej znaczni, którzy nie potrafili się zabezpieczyć łapówkami. Z tego względu do rozruchów antyżydowskich dochodziło rzadziej, niż możnaby się spodziewać po gorąco demonstrowanej wrogości religijnej. Stanowiło to jakąś ochronę - może nawet pewniejszą niż ta, która cieszyli się chłopi
Dzięki temu Żydzi w Europie żyli w miarę bezpiecznie, dopóki władcy nie zdecydowali się ich wygnać z królestwa.
Rzecz miała jednak ciekawą stronę religijną: jeśli jakiś Żyd zdecydował się ochrzcić - jego majątek pozostawał nadal własnością króla, bo chrystianizacja nie obejmowała wówczas pieniądza... Taki nowo ochrzczony dla dawnych współwyznawców był zmarłym, dla nowych - osoba podejrzaną... a prywatnie bankrutem. Nie skłaniało to do nawrócenia, zwłaszcza wśród przedstawicieli narodu, który ma silnie rozwiniętą skłonność do rozumowania...
Jan Pfefferkorn był ochrzczonym Żydem.
Przed chrztem wiodło mu się w życiu niespecjalnie, aczkolwiek barwnie. Urodził się w Norymberdze, przez wiele lat wędrował. Z czego żył wtedy - nikt dobrze nie wie, ale w 1504 roku wsadzono go do lochu za rabunek.

A w 1505 roku ochrzcił się - wciąż pozostaje pytaniem, czy smród więzienia go nawrócił, czy też w kajdanach wreszcie miał czas by się zastanowić, w każdym razie z dybów ekspresowo trafił do chrzcielnicy a z niej - na posadę asystenta inkwizytora Jakuba Hochstraata. Pod opieką jego i braci dominikanów wziął się ostro do pióra, bowiem odkrył w sobie talent teologiczny, pisarski, a przede wszystkim potrzebę obrony chrześcijaństwa, które, w każdej chwili może zniknąć z powierzchni ziemi z powodu dowolnie wybranego pojedynczego Żyda.
Można go zrozumieć. Z czegoś żyć musiał a ku swemu zdumieniu odkrył, że nie zyskał nowych braci w wierze tylko dlatego, że porzucił dawnych.
Postanowił zarabiać zwalczaniem tych Żydów, którzy nie ochrzcili się wraz z nim. Badania współczesnych historyków wykazały, że o żydowskiej literaturze religijnej wiedział niewiele - ale co mu to przeszkadzało? Jego protektorzy wiedzieli jeszcze mniej.
W 1507 roku rozpoczął publikowanie książek, które miały następujące cele:
1. ujawnić chrześcijanom ogrom żydowskich błędów religijnych zgromadzonych w ogromnej ilości ksiąg religijnych.
2. skłonić władców (szczególnie cesarza) i Kościół do przymusowej chrystianizacji synów Izraela
3. skłonić władców (szczególnie cesarza) i Kościół do zakazania wszelkiej lichwy (Pfefferkorn miał długi, desperacko potrzebował ich umorzenia)
4. zjednać Janowi Pfefferkornowi sławę obrońcy chrześcijaństwa i stosowne do tego, dobrze opłacane stanowisko.
Swe liczne księgi wydawał i sprzedawał z pomocą dominikanów, ale chyba do tego dopłacał, gdyż w tych czasach rynek wydawnictw antysemickich dopiero raczkował. To się jednak tymi księgami sprawiło, że cesarz za wstawiennictwem władz zakonu kaznodziejskiego im. św. Dominika nadał mu mandat na konfiskowanie i niszczenie ksiąg żydowskich.
Jednakże zaraz na początku tak upragnionej kariery Jana Pfefferkorna spotkał straszliwy cios: arcybiskup moguncki Uriel z Gemmingen, człowiek gruntownie wykształcony a przy tym doświadczony polityk nie życzył sobie panoszenia się na swoim terenie policjantów religijnych z nadania świeckiego. W tym samym 1509 roku orzekł, że w takiej sprawie konieczna jest dokładna ekspertyza, określająca, jakie księgi może konfiskować Jan Pfefferkorn. O opinię poproszono Jakuba Hochstraata jako doświadczonego inkwizytora - uznano, że inkwizytor gwarantuje wyjątkową uczciwość i bezstronność, nawet, jesli idzie o sądzenie w sprawie własnego podopiecznego.
Drugim rzeczoznawcą miał być pierwszy ze wspomnianych tu Janów - zarazem pierwszy chrześcijański hebraista Jan Reuchlin - profesor, prawnik, znawca Biblii, uczony, który zadał sobie niemały trud nauczenia się języjka hebrajskiego, aby pogłębić własną wiedzę religijną.



Inkwizytor Hochstraat z właściwą sobie bezstronnością był za spaleniem wszystkich książek hurtem.
Reuchlin stał na stanowisku, że warto je przedtem przeczytać - bo wbrew tezom Pfefferkorna tylko kilka ma charakter antychrześcijański. W dodatku te antychrześcijańskie sami Żydzi cenią sobie dość nisko a cesarz zakazywał ich posiadania w przeszłości. Natomiast reszta wzmiankowanych dzieł wiele wnosi do chrześcijańskiej wiedzy o Słowie Bożym.
Gdyby przyjęto za wiążącą opinię Reuchlina i zaczęto badać oskarżone księgi - Pfefferkorn nie miałby nic do roboty a jego piękna kariera ległaby w gruzach - bo przecież nieborak nie był ekspertem od badania ksiąg.
I tak oto jeden Jan przestał pisać paszkwile na Żydów a zaczął pisać je na drugiego Jana... bo tylko kompromitacja profesora-biblisty mogła oddalić ruinę finansową paszkwilanta.

A co było dalej, czym to się skończyło, jaki miało związek z "Listami Ciemnych Mężów", i chichotem Pani Morrigan - powiem w następnym odcinku...

sobota, 13 sierpnia 2011

Jak Pani Morrigan miesza ludziom w głowach językami - cz.2

W poprzedniej części tego mini-wykładziku poruszyłem na raz tak wiele spraw, że niezawodnie wykazałem własne rozchwianie umysłowe.
Było zatem o potrzebie pisania "na słuch" i z tym związanej tradycji głośnego czytania, a także o podstawach dawnego wykształcenia i źródłach pojęcia trywialności. A zakończyłem jednym z "Listów ciemnych mężów" - nie przypadkowo.

"Listy..." są bardzo ciekawym i zabawnym tekstem, ale ich zrozumienie wymaga kawałeczka historii, co ma zresztą pewien związek ze światem "Królewskich Psów"... o czym cierpliwi przekonają się we właściwym czasie.
A tenże kawałeczek dawnych dziejów wygląda tak: Jan Reuchlin, uczony humanista i znawca Biblii, wpadł na oryginalny pomysł: postanowił się nauczyć hebrajskiego aby czytać Stary Testament w oryginale, jako pierwszy chrześcijanin od kilkuset lat. Z pomocą kilku uczonych Żydów dokonał tego... a że nie da się czytać dawnych tekstów bez komentarza, zapoznał się przy okazji z licząca sobie kilka tysięcy lat żydowską tradycją badania Starego Testamentu. Reuchlin - uczony humanista, znawca Biblii i filolog - zachwycił się odkrytym przez siebie światem żydowskiej myśli naukowej... zwłaszcza, że jej istnienia chrześcijanie dotąd nie podejrzewali. Wiedziano wprawdzie, że Żydzi potrafią czytać i pisać, jednakże do mało kogo docierał fakt, że Biblia przynajmniej częściowo powstała w języku hebrajskim. Teologowie chrześcijańscy uważali, że są na świecie ważniejsze problemy niż poprawianie utrwalonego tradycją brzemienia świętych tekstów, studenci Reuchlina mimo całego entuzjazmu dla mistrza nie byli liczebnie znaczącą grupa społeczną... i w sumie było to po prostu jeszcze jedno odkrycie filologiczne, które jak każde inne popychało świat do przodu raczej niezauważalnie.
Trzeba trafu, że równocześnie z Janem Reuchlinem istnienie żydowskiej krytyki biblijnej objawił chrześcijaństwu niejaki Jan Pfefferkorn, którego nazwisko kojarzy mi się z pieprzem i wódką. Tenże drugi Jan miał jednakże całkiem inne ambicje.
Aby zrozumieć jego postępowanie i cele, trzeba znowu odskoczyć w bok od głównego wątku.

Co uczynimy sobie w następnym odcinku "Złota dla wytrwałych".

piątek, 29 lipca 2011

Jak Pani Morrigan miesza ludziom w głowach językami - cz.1

Językowe bogactwo to narzędzie, które bardzo skutecznie podnosi koloryt opowiadanej historii, niezależnie od tego, czy to kryminał, fantasy, główny nurt czy sensacja. Każdy autor ma do tego własny stosunek - a rzecz do łatwych nie należy, właściwie jest swoistą pisarską akrobacją, właściwą dla pisarzy aspirujących do wyższej pólki.
Powstały na ten temat liczne tomiszcza, napisane przez ludzi z większą wiedzą niż moja.
Pozwolę sobie na niewielką gawędę na ten temat, bo czuję się wywołany do tablicy kilkoma uwagami na temat "Morrigan" i języka, jakim mówią moi bohaterowie.
Spróbuję zatem wytłumaczyć się z kilku zabiegów... i z braku kilku zabiegów.
A tłumaczył się będę w kilku kawałkach - ten jest pierwszy, ma poniekąd zarysować tło i objaśnić częściowo, o czym będzie mowa w całości.

To oczywiste, że pisząc czy czytając cokolwiek warto dla własnej nauki zwrócić uwagę na brzmienie zdań - nawet w prozie.
Ale ta banalna obserwacja ściśle wiąże się z całą wielką tradycją piśmiennictwa europejskiego... oraz pewnymi zjawiskami, które zniknęły z naszej kultury kilka wieków temu, raczej bezpowrotnie, bez szans na reanimację.



Dawna literatura była czymś przeznaczonym do czytania na głos, zdania musiały brzmieć i to było oczywiste dla wszystkich: słowo pisane trafiało do książki po to, by zostać wypowiedziane na głos bez zniekształceń właściwych ludzkiej pamięci.
Lektura oznaczała raczej udzielanie publicznej nauki poprzez przywołanie tradycji niż samą czynność składania literek.
I warto pamiętać, że w epoce książki przepisywanej przez rozmaitych kopistów (a każdy pracował wielce starannym i eleganckim ale jednak innym i indywidualnym charakterem pisma) czytanie nie było tak proste jak dzisiaj.

Czytanie po cichu uważano za rzecz dosyć niezwykłą do tego stopnia, że kronikarze średniowieczni od czasu do czasu informowali o osobistościach czytających po cichu i dla siebie... co uważano za przejaw skromności i nietypowych potrzeb ducha. Chwalono za to kilka świętych, między innymi księżnę Kingę czy Jadwigę Śląską.



W miarę upowszechniania się czytelnictwa i zwiększania różnorodności książek czytanie stawało się sprawą bardziej prywatną i rozrywkową... ale dla człowieka piszącego - czyli wykształconego - staranna kompozycja brzmienia wykładu z prawa czy fizyki była elementarnym składnikiem tego, że się w ogóle mówi do innych ludzi. Dla naszych współczesnych "mówców" dukających przez telewizor ta postawa jest tyleż niezrozumiała co nieosiągalna, a kiedyś uważano ją za... trywialną. I tu aż się prosi o przypomnienie, że słowo "trywialne" wywodzi się od trivium, czyli pierwszego, podstawowego etapu nauki sztuk umysłowych, wyzwolonych od wysiłku fizycznego i brudu.



Bez wczesnego opanowania trivium nie było mowy o dalszej nauce, tak jak bez chodzenia nie ma mowy o biegu przez płotki.

Trivium to gramatyka (łacińska - pojmowana jako perfekcyjne opanowanie poprawnego języka nauki), logika - czyli perfekcyjne stosowanie zasad spójnego rozumowania oraz retoryka - sztuka tworzenia własnej perfekcyjnej językowo i intelektualnie wypowiedzi.

A aby pokazać tę perfekcję w całej trivialnej krasie zacytuję "Epistolae obscurorum virorum" czyli "Listy Ciemnych Mężów" - twór prawdziwie humanistycznej doskonałości, a kogo rzecz ta ciekawi, ten bez trudu o niej więcej doczyta:

Mistrz Bernard Plumilegus śle wiele pozdrowień mistrzowi Ortwinowi Gracjuszowi.
Nieszczęśliwa jest mysz, w jednym loszku zamknięta.
Tak również, za pozwoleniem, mogę powiedzieć o sobie, szanowny mężu, że byłbym biedny, gdybym miał tylko jednego przyjaciela, a gdyby ów jedyny mnie zdradził, wtedy nie miałbym drugiego, który by się do mnie odnosił po przyjacielsku.
Tak jest tu teraz pewien poeta, który się nazywa Jerzy Sibutus, i jest jednym ze świeckich poetów, i wykłada publicznie poezję, a jest skądinąd dobrym towarzyszem. Lecz, jak wiecie, ci poeci, gdy nie są zarazem teologami jak wy, zawsze chcą innych ganić i lekceważą teologów.
I raz, na pijatyce w jego domu, kiedyśmy pili torgawskie wino i siedzieliśmy aż do godziny trzeciej, a ja się trochę upiłem, bo mi piwo uderzyło do głowy, i był tam jeden taki, z którym nie żyłem w przyjaźni, przepiłem do niego pół kufla, a on to przyjął, ale później nie chciał mi się odwzajemnić. Trzy razy mu się przemawiałem, lecz on mi nie chciał odpowiedzieć, siedział cicho i nic nie mówił. Wtedy sobie pomyślał: "Oto ten tobą gardzi i się pyszni, i bez przerwy chce cię zawstydzać." Byłem poruszony w swoim gniewie, wziąłem kufel i wyrżnąłem go w łeb.
Wówczas ten poeta rozgniewał się na mnie i powiedział że uczyniłem zamieszanie w jego domu i mam się wynosić do diabła z jego domu. Wtedy odpowiedziałem: "Cóż z tego, że jesteście moim nieprzyjacielem? Miałem takich niegodziwych nieprzyjaciół, jak wy jesteście a jednak ich przetrzymałem. Co z tego, jeśli nawet jesteście poetą? Mam także poetów, którzy są mymi przyjaciółmi i są tak dobrzy jak wy. Sram na waszą poezję! Co wy myślicie? Sądzicie, że jestem głupi albo się urodziłem na drzewie jak jabłko?" Wtedy nazwał mnie osłem i powiedział, że nie widziałem nigdy żadnego poety. A ja mu powiedziałem: "Ty sam we własnej osobie jesteś osłem. Widziałem więcej poetów niż ty." I powiedziałem mu o was i o mistrzu naszym z Sotphi, w bursie Kneck, który ułożył znaną Glosę, i o panu Rotgerze, licencjacie teologii w bursie Montis, i zabrałem się do domu i dotychczas jesteśmy nieprzyjaciółmi.
Dlatego bardzo serdecznie was proszę, abyście chcieli mi napisać jakiś utwór, wtedy pokażę go temu poecie oraz drugim, i się pochwalę, że jesteście moim przyjacielem i że jesteście o wiele lepszym poetą od niego. A szczególnie napiszcie mi, co robi Jan Pfefferkorn. Czy dotychczas trwa w nieprzyjaźni z doktorem Reuchlinem i czy go dotąd bronicie, jakoście czynili, i prześlijcie mi jakąś nowinę.
Bądźcie zdrowi w Chrystusie!


I Wy, Kochani a Cierpliwi, Którym chciało się dobrnąć aż tutaj - też bądźcie.
Ciąg dalszy nastąpi tutaj.

poniedziałek, 11 lipca 2011

Recenzja z Facebooka

Nie mam czasu, żeby skończyć tekscik o gwarach i językach w fantasy, za to wstawiam tu recenzję, która pojawiła się na Facebooku. Wklejam ją - z FB takie rzeczy zaraz znikają a ja jestem taki próżny....

RECENZJA: Morrigan, Piotr Olszówka

W porządnym świecie fantasy nie może zabraknąć... kilku elementów: dzielnego rycerza, pięknej księżniczki, złego maga oraz intrygi, która zadecyduje o losach świata. A może to miał być zły rycerz, dzielna księżniczka i piękny mag...?

Piotr Olszówka, debiutant na scenie fantastycznej, mający do tej pory na swoim koncie kilka komiksów stworzył książkę, która stara się wyłamać ze standardów kanonu fantasy. Idąc za swoim upodobaniem, którym jest, jak sam mówi, denerwowanie ludzi uważających, że w życiu wszystko jest proste, pokazuje, że nawet z pozoru nieskomplikowane i schematyczne opowieści mogą zaciekawić i w jakiś sposób zmienić spojrzenie na typowy obraz rycerzy, magów i innych stworzeń z nimi związanych. Z czterech zawartych w tej antologii opowiadań każde prezentuje innych styl.

Pierwsze jest niewinną parodią, gdzie autor puszcza oczko czytelnikowi, któremu na początku wydaje się, że sięgnął po kolejną z wielu identycznych książek fantasy. Lekka i zabawna historyjka skupia się raczej na pokazaniu bohaterów i kierujących nimi motywów niż na samym przebiegu akcji. Choć i ten nie pozostał zupełnie zignorowany. Ciekawa fabuła, której dopełnieniem są jeszcze ciekawsze postaci oraz obraz świata, którego największą zaletą jest... szczerość, tworzą łącznie bardzo ciekawą całość. Nie zniechęca ona czytelnika niepotrzebnym patosem, zamiast tego urzeka trafnością spostrzeżeń.

Opowiadanie drugie, zatytułowane „Imię ojca” jest zgoła inne. Od początku do końca zachowuje powagę, będąc ciekawym opisem zetknięcia dwóch zupełnie odmiennych sobie kultur. Akcja dzieje się na granicy stepów, tam gdzie kończy się Królestwo i cywilizacja. Kontakty pomiędzy kupcami przybywającymi z rozwiniętych i bogatych miast, a koczowniczymi plemionami przemierzającymi bezkresne stepy i za nic mającymi sobie własność prywatną nie są łatwe. Jednak aby żyć, handel musi się kręcić. Wszystko szło by łatwiej, gdyby nie pościg, jaki urządził Kurgijski Pan Wojny, jeden z najznakomitszych wojowników za swym zbiegłym uczniem. Opowiadanie robi tym lepsze wrażenie, że czytelnik nie spodziewa się tak poważnych i składnych treści zaraz po rozrywkowej, pierwszej historii „Morrigan”.

„Róża i miecz” prezentuje ciekawe spojrzenie na problemy, nad którymi przeciętny czytelnik fantastyki oraz książek historycznych się zwykle nie zastanawia. Często wspomina się o kobietach rycerzach, jednak jak wyglądało ich życie w wybitnie zmaskulinizowanym społeczeństwie? Każdy bohaterski czyn rycerza był uznany jako objaw chwały i męstwa. Ale czy to przystoi być pokonanym przez kobietę...? W ten oto sposób Piotr Olszówka stworzył trzecie oryginalne w wydźwięku opowiadanie, które jak dwa poprzednie pozwala spojrzeć na pojęcie rycerstwa z innego punktu widzenia.

Ostatnia historia „Jeszcze raz Morrigan” stanowi krótką, acz ciekawą klamrę spinającą pozostałe nowelki w jedną zwartą całość. Mimo, że sam pomysł jest dość szablonowy i wcale nie zaskakujący w formie ani przekazie, dziwi jednak sprytnym zwrotem akcji, który – mimo pozornego braku powiązania z pozostałymi częściami – zaskakuje w prosty sposób, scalając całą antologię w zwartą całość.

Trzeba przyznać, że mimo braku wielkiego doświadczenia w pisaniu książek, Piotr Olszówka wykazuje się całkiem dobrym wyczuciem języka. Co prawda nie uchował się drobnych błędów, jednak jak na debiutanta, zaprezentował wyjątkowo wysoki poziom i bynajmniej nie ustępuje nawet najpopularniejszym w Polsce autorom. Co dziwne, zaraz po książce Olszówki przyszło mi przeczytać powieść „Ani słowa prawdy” Jacka Piekary i odczułem nawet pewien spadek poziomu. Piekara potrafi lepiej puentować niektóre zdarzenia i w oszczędniejszy sposób je opisać, jednak porównując obie książki należące do dość podobnego nurtu fantastyki, trzeba przyznać, że starcie debiutanta z weteranem bynajmniej nie wyłoniłoby zdecydowanego zwycięzcy.

Ciekawostkę może stanowić fakt, że autor użył w „Morrigan” języka dość „młodzieżowego”, co w porównaniu ze stylizowanym na dawną mowę językiem podobnych książek stanowi interesujący, acz kontrowersyjny eksperyment. Trzeba jednak przyznać, że zrobił to na tyle umiejętnie, że przez książkę przechodzi się bardzo płynnie i jej styl literacki nie powoduje żadnych „zgrzytów”. Bo czy w średniowieczu młodzież nie mówiła po młodzieżowemu wedle swoich realiów?

Umiejętnie poprowadzona fabuła również stanowi zaletę tej książki. Można by się tutaj zastanowić, czy niektóre sceny nie były zbyt rozciągnięte, inne zaś potraktowane zbyt skrótowo, jednak takich niuansów autor może nauczyć się tylko pisząc kolejne powieści i zyskując doświadczenie. Bo chyba tylko doświadczenia brakuje Olszówce, ponieważ na niedobory talentu i pomysłów narzekać raczej nie może.

Trzeba też przyznać, że wydawnictwo Comm, dla którego „Morrigan” jest debiutem na rynku fantastyki również stanęło na wysokości zadania i książka została wykonana na najwyższym poziomie (znalazłem tylko jedną literówkę, co w obecnych czasach, gdzie u większości wydawnictw korekta i redakcja pozostawiają wiele do życzenia, daje bardzo dobry wynik), a jedynym mankamentem jest nietrafiona okładka. Mimo, że książka może być czytana zarówno przez nastolatków jak i dorosłych, ilustracja na okładce może przeciętnemu fanowi dać do zrozumienia, że jest to książka skierowana dla dwunastolatków, co niestety może zniechęcić starszych do sięgnięcia po tę pozycję.

Podsumowując – „Morrigan” jest bardzo udanym debiutem uzdolnionego twórcy, na którego kolejne książki będę czekał z niecierpliwością, bo jeśli autor już teraz stosuje tak ciekawe rozwiązania fabularne i prezentuje całkiem profesjonalny styl, to jak będą wyglądały jego książki, kiedy nabierze doświadczenia? Poczekamy, zobaczymy.Zobacz więcej
Przez: KiK

piątek, 1 lipca 2011

Niestety - znowu recenzja

Niestety znowu umieszczam informację o recenzji zamiast cosik napisać. Tak się jednak składa, że w ekspresowym tempie kończę komplet ilustracji do książki harcerskiej. To dosyć gorzka książka, opowiada o tym jak władze harcerskie marnowały szanse harcerstwa na własne wydawnictwo.
Zamierzam tu niedługo napisać parę słów o używaniu gwar i róznicowaniu języka w fantasy i nie tylko - taka garstka porad i uwag, mam nadzieję, że przydatnych.

środa, 29 czerwca 2011

Pułapka gatunków literackich

Każde spotkanie z czytelnikami jest doświadczeniem ciekawym i cennym... jak kubeł wody na królewski łeb podczas koronacji.
Recenzja to taka forma spotkania, która pozwala rozmaite sprawy dokładnie przemyśleć, dlatego jako źródło doświadczenia liczy się podwójnie.
Dał mi do myślenia zwrot powtarzający się w recenzjach "Królewskich psów": "nie lubię fantasy ale...". Oczywiście pochlebia mi fakt, że po moje historie fantasy sięga ktoś, kogo odstręcza gatunek, częściowo zresztą pisałem je tak, żeby sprawiły przyjemność nie tylko miłośnikom gatunku.
Ale właściwie: co to jest gatunek literacki?
Na egzaminie wstępnym na polonistykę dostałem między innymi pytanie o literaturę kobiecą. Pytanie-pułapka... Nie było wtedy jeszcze Harlequina ani zbiorowego wydania dzieł Barbary Cartland, mogłem więc na chłodno odnieść się do zjawiska na podstawie przyzwoitych przykładów. Od tamtej pory moje stanowisko nie mieniło się zbytnio: literatura dzieli się na dobrze i źle opowiedzianą... a nie na męską/kobiecą, fantasy/obyczajową, itd.
Jeśli ktoś nie sięgnie po dobrą książkę tylko dlatego, że to napisała kobieta dla kobiet - wstyd dla niego. Usprawiedliwię tu kogoś, kto nie sięgnie po "Milczenie owiec"... bo ta książka potrafi napsuć krwi delikatniejszym czytelnikom.
Jeśli autor nie potrafi napisać historii przyciągającej ludzi niezainteresowanych gatunkiem - to też zawodowy obciach.
Gatunek nie określa ani treści historii ani zainteresowań autora. - jedynie rzeczy, które są narzędziem do zbudowania opowieści.
A literatura jest sztuką urozmaicania świata... może i powinna przełamywać kanony gatunków.
I dla podkreślenia wagi moich słów: przyroda też to robi: