Urwałem opowiastkę o niebezpieczeństwach związanych z prawem do czytania w chwili, gdy wokół jednego Jana (Pfefferkorna) zbierają się różowe chmurki chwały teologa i nauczyciela, a nawet strażnika wiary wspierającego inkwizycję, co jest znaczącym awansem dla człowieka kilka lat wczesniej odpiętego od sciany w lochu, w którym siedział za nieudolny rozbój. Wówczas bliżej mu było do pręgierza i złodziejskiego piętna niż do pouczania profesorów prawa i teologii, miał zatem słuszny powód do dumy.
Z kolei wokół drugiego Jana (Reuchlina) gromadziły się chmury raczej czarne, w dodatku mocno zalatujące stosem i smołą, o czym upewniał go zarówno inkwizytor Hochstraat jak i teolog Ortwin Gracjusz, którzy z widocznym zapałem postawili go przed papieskim sądem jako heretyka.
Teraz Reuchlin musiał przed sądem papieskim bronić swego życia a nie tylko nauki, musiał wykazać, że nie jest byle jakim chłystkiem, tylko naukowcem poważnym i szanowanym, którego cnót chrześcijańskich nikt nie poddaje w wątpliwość.
Było jasne, że traktatowo-paszkwilancka ofensywa Pfefferkorna i Ortwina Gracjusza ma uczynić go osobą bez czci, pozbawioną wsparcia i pogardzaną. Wyrok skazujący byłby wówczas łatwy do uzyskania, gdyż z prawnego punktu widzenia inkwizytor był równocześnie oskarżycielem, rzeczoznawcą i sędzią. To, że Hochstraat od razu nie oddał go katu, wynikało tak naprawdę wyłącznie z wyjątkowej sławy i autorytetu Reuchlina - prawnika cesarskiego, którego Maksymilian I chętnie powoływał do rady. Osoba tego formatu mogła się odwołac do sądu papieża, korzystając ze swoistego immunitetu, jakim cieszyli się sławni duchowni (a profesorowie uniwersytetu mieli wówczas święcenia).
Reuchlin rozpoczął własną obronę przed sądem a jednocześnie wszczął kampanię propagandową w korespondecji prosząc o opnię i radę wszystich znanych sobie intelektualistów - czyli niemal połowę intelektualnej Europy. Jego listy były publikowane i dyskutowane, podobnie jak teksty Pfefferkorna.
Nacisk opinii publicznej mógł mieć kluczowe znaczenie dla opinii sądu złożonego przecież z intekletualistów i teologów, którzy nie zamierzali uszczuplić własnego autorytetu bulwersującym wyrokiem.
Ostatecznie w tych czasach każdy władca czy kardynał uważał za swój obowiązek być człowiekiem oddanym wysokiej kulturze.
Listy, jakie w związku z tą sprawą Reuchlin otrzymywał od czcigodnych osobistości całego chrześcijaństwa, zebrał i opublikował pod tytułem "Listy światłych mężów". Był to jasny sygnał: kto chce oskarżyć Jana Reuchlina o herezję, musi oskarżyć o nią i tych, którzy go szanują i cenią za oddanie nauce chrześcijańskiej. Dobra sława Jana Reuchlina nie wzięła się znikąd, jest on autorytetem dla uczonych i mędrców - a oskarżenia wysuwane przez Ortwina Gracjusza i Jana Pfefferkorna są bezpodstawne.
Sprawa trwała kilka lat w sądzie papieskim - a ten nie śpieszył się z wyrokiem, jednak od XII wieku wiadomo było, że chętnie skazuje nazbyt swobodnych myślicieli, nawet jeśli pośmiertnie uzna ich myśli za arcychrześcijańskie.
Pfefferkorn pisał kolejne paszkwile, Ortwin Gracjusz i grono teologów z Sorbony i Kolonii nagłaśniali sprawę uzurpując sobie prawo do wypowiadania się w imieniu własnych uniwersytetów i tym sposobem walka o dobre imię Reuchlina stawała się walką o prawo do studiowania bez patronatu skostniałych i niedouczonych nadzorców teologicznych... którzy nie mieli wtedy nic nowego do powiedzenia ale chcieli utrzymać monopol na wszelką naukę... i którzy tym monopolem okropnie denerwowali humanistów studiujących w oryginale antyczne dzieła filozoficzne i prawnicze stojące na poziomie intelektualnym niedostępnym dla ogółu kaznodziejów i mistrzów liczenia szczebli w drabinie Jakubowej.
"Listy światłych mężów" były swoistym manifestem uczonego głoszącym, że wiedzę wciąż się zdobywa i poszerza, a nie zamyka i konserwuje. Pogląd ten był bliski również wielu kardynałom i biskupom - w gruncie rzeczy był to spór miedzy dwiema szkołami teologicznymi: humanistyczną dążącą do rozszerzania i upowszechniania znajomości Biblii i refleksji religijnej oraz scholastyczną, która od stu lat nie miała nic nowego do powiedzenia ale mocno trzymała się na uniwersytetach.
Trzej przyjaciele Jana Reuchlina dokonali wówczas rzeczy niezwykłej jak na owe czasy a i dzisiaj niezbyt często spotykanej.
Zamiast pisać paszkwile na swych przeciwników czy też hołdy dla "światłych mężów", opublikowali zbiór hołdów dla Ortwina Gracjusza, wiedząc dobrze, że o wartości hołdu stanowi nie tyle stopień uniżenia, co osobista wartość hołdownika... Skoro Reuchlin pokazał swoich zwolenników, "światłych mężów", czcigodne osobistości, oni wymyślili i pokazali zwolenników Jana Pfefferkorna i Ortwina Gracjusza - korzystając z poziomu umyłowego sprezentowanego przez tych obydwu panów.
Powstały "Listy ciemnych mężów" - zbiór prześmiesznych listów od byle kogo, przepiękna mozaika stylów, manier i ciasnych horyzontów umysłowych, kpina napisana z fantazją i talentem, jakiego po stronie przeciwnej nie było. Jeden z tych listów przytoczyłem na wstępie. "Ciemni mężowie" pisali do swego mistrza i nauczyciela, opowiadali o tym, czym się zajmują, prezentowali swe poglądy... i nieumiejętność logicznego i zgrabnego wysłowienia. A i ich poglądy na rzeczywistość bywały niezwykle ciekawe: oni, mieniący się chrześcijańskimi teologami, w ogóle nie wspominali o studiach, nie mieli żadnych własnych myśli, nie czytali... Ich świat to gromadzenie dochodowych parafii, świnie, kury i piwo.
Inaczej mówiąc: niezły dla rolnika, ale od teologa wymaga się całkiem innych cnót. W feudalnym społeczeństwie z wyraźnie zaznaczonymi stanami powiedzenie "świnie ci pasać a nie o Bogu rozprawiać" miało wydźwięk mocniejszy niż nam się dzisiaj wydaje.
"Listy ciemnych mężów" rozeszły się w dużym nakładzie, potem było kilkanaście wydań... sprawiły, że cała wykształcona Europa zaczęła się śmiać z wrogów Jana Reuchlina i ich idei. Ortwin Gracjusz pragnął zdobyć sławę mistrza teologii bez własnych zasług i ją dostał, niejako w prezencie: sławę teologa dla świniopasów i wydmikuflów. Cokolwiek napisał, nie miało to znaczenia, pozostał na zawsze TYM mistrzem Gracjuszem od "Listów ciemnych mężów", do którego piszą znawcy chowu kur i prosiąt, miłosnicy piwa, księża uganiający się po nocach w kiepskim towaryzstwie za tłustymi prostytutkami, a nawet kat z miasta Kolonii tytułujący go swym ukochanym kuzynem.
Trzeba bowiem podkreslić, że jeden z bardziej zabawnych listów podpisany jest własnie przez mistrza od wieszania, palenia i usuwania łajdaków ze społeczeństwa, który to jegomosć w imieniu własnym i swego urzędu gratuluje Gracjuszowi roli w sprawie Reuchlina i towarzystwa, w jakim się obraca... oraz wyraża dumę z takiego znakomitego krewniaka.
Gwoli sprawiedliwosci wypada dodać, że list kata stylistycznie jest o wiele bardziej zgrabny niż listy tych "ciemnych mężów", którzy legitymują sie wykształceniem.
Cóż można dodać więcej? Po stu latach "Listy Ciemnych Mężów" doczekały się kontynuacji... tak wielka była ich popularnosć. Z Ortwina Gracjusza i Pfefferkorna zasmiewali się ludzie, których w ogóle nie obchodziła sprawa Reuchlina i epizod z paleniem ksiąg żydowskich.
Mistrz Gracjusz próbował się odszczeknąć... ale mu nie wyszło. Zresztą, gdyby potrafił - "Listy..." nie mogłyby mu zaszkodzić.
W 1515 roku stało się cos niezwykłego: dowcip i parodia literacka wygrała z poplecznikami inkwizytora. Żart ocalił człowieka przed oskarżeniem ludzi podłych.
Po raz pierwszy pokazano, że durnie mogą podpalać stosy tylko wtedy, gdy stroją się w świątobliwe szaty.
Warto jednak pamiętać, że to nie autorzy "Listów..." okazali się błaznami.
Wlokący się proces Reuchlina zakończył się rozwiązaniem, które wystarczyło zainteresowanym: Jana Reuchlina ominął stos, jedynie nakazano mu milczenie - stary i zmęczony człowiek chyba o niczym innym nie marzył.
Dominikanie mogli udawać, że osiągnęli jakiś sukces i zapomnieć o sprawie, która niezmiennie kojarzyła ich z gronem "ciemnych mężów".
Inkwizytora Jakuba Hochstrata usunięto z urzędu – jako tego, który rozpętał skandal. Pfefferkorn... cóż, przyzwoitemu człowiekowi wstyd było pokazać się w towarzystwie paszkwilanta, teraz dodatkowo wszyscy wykształceni Europejczycy znali go od tej strony. Mistrz Ortwin Gracjusz zyskał sławę i pomnik literacki, o którym tak marzył. Może nie taki, jakiego pożądał, ale na pewno taki, na jaki zasługiwał.
Gdyby jego przygoda zdarzyła się w świecie "Królewskich Psów" - nazwałbym ją chichotem Pani Morrigan. Takie historie niezmiernie mnie inspirują.
A Święte Oficjum zajęło się sprawą niepokornego mnicha, niejakiego Marcina Lutra.
I tylko jedno pytanie nam zostaje: dlaczego w naszym świecie wymyślono zawód ghostwriterów i ukrytych speców od wizerunku a publiczne osobistości nie potrafią gadać o własnych siłach?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz