Fantasy z Morrigan w tle.

Blog o ciekawostkach historycznych, świecie "Królewskich Psów", różnicach kulturowych, rewolucjach w ludzkim umyśle wywołanych zmianami na świecie i innych sprawach wybieranych dlatego, że mnie zaciekawiły.

środa, 29 czerwca 2011

Pułapka gatunków literackich

Każde spotkanie z czytelnikami jest doświadczeniem ciekawym i cennym... jak kubeł wody na królewski łeb podczas koronacji.
Recenzja to taka forma spotkania, która pozwala rozmaite sprawy dokładnie przemyśleć, dlatego jako źródło doświadczenia liczy się podwójnie.
Dał mi do myślenia zwrot powtarzający się w recenzjach "Królewskich psów": "nie lubię fantasy ale...". Oczywiście pochlebia mi fakt, że po moje historie fantasy sięga ktoś, kogo odstręcza gatunek, częściowo zresztą pisałem je tak, żeby sprawiły przyjemność nie tylko miłośnikom gatunku.
Ale właściwie: co to jest gatunek literacki?
Na egzaminie wstępnym na polonistykę dostałem między innymi pytanie o literaturę kobiecą. Pytanie-pułapka... Nie było wtedy jeszcze Harlequina ani zbiorowego wydania dzieł Barbary Cartland, mogłem więc na chłodno odnieść się do zjawiska na podstawie przyzwoitych przykładów. Od tamtej pory moje stanowisko nie mieniło się zbytnio: literatura dzieli się na dobrze i źle opowiedzianą... a nie na męską/kobiecą, fantasy/obyczajową, itd.
Jeśli ktoś nie sięgnie po dobrą książkę tylko dlatego, że to napisała kobieta dla kobiet - wstyd dla niego. Usprawiedliwię tu kogoś, kto nie sięgnie po "Milczenie owiec"... bo ta książka potrafi napsuć krwi delikatniejszym czytelnikom.
Jeśli autor nie potrafi napisać historii przyciągającej ludzi niezainteresowanych gatunkiem - to też zawodowy obciach.
Gatunek nie określa ani treści historii ani zainteresowań autora. - jedynie rzeczy, które są narzędziem do zbudowania opowieści.
A literatura jest sztuką urozmaicania świata... może i powinna przełamywać kanony gatunków.
I dla podkreślenia wagi moich słów: przyroda też to robi:





wtorek, 28 czerwca 2011

Kolejna recenzja

Kolejna recenzja zobowiązuje mnie do napisania czego poza wyliczaniem kolejnych recenzji. Niestety jestem trochę zawalony pracą... i narażaniem moich bohaterów na dalsze przykrosci.

Tak się słożyło, że chwilowo miałem czas tylko na odnotowywanie kolejnych recenzji, co z mojej strony jest nieco nieuczciwe, bo przecież nie założyłem tego bloga wyłącznie jako miejsca do publikowania pochwał i tępienia tych, którym się nie podobam.
A zatem odnotuję kilka nowych recenzji a już za chwileczkę napiszę cosik, żeby jako wynagrodzić trud temu, kto tu zajrzy.
Na blogu "Która lektura?" ukazała się recenzja napisana przez Viv dająca mi do myślenia jako autorowi. Po raz kolejny historia pt. "Morrigan" czyli przygoda Alicji i Huberta została oceniona jako najsłabsza w zbiorku - nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że ta historia po opublikowaniu w Science-Fiction zdobyła swego czasu aplauz. Przyczyną takiej oceny jest kontrast, jaki to opowiadanie stanowi na tle pozostałych. Otóż tutaj tłumnie giną niewinni ludzie, którzy zaplątali się przypadkowo pod miecz, a główni bohaterowie do pewnego stopnia wychodzą cało - w porównaniu z "Imieniem ojca" jest to niewątpliwy happy end, co dratycznie psuje humor zwolennikom tragedii.

Na blogu shczooreczek.blogspot.com i na portalu Sztukater.pl pokazała się recenzja mile przewracająca mi w głowie - Scathach doceniła moją metodę zaskoczeń i kontrastu, co stawia mi ciekawe wyzwanie na przyszłość: zaskoczyć kogoś, kto lubi być zaskakiwany i spodziewa się, że nadal będzie...

Aby zakończyć ten wpis czymsik optymistycznym:
Święta Katarzyna i recenzenci

sobota, 18 czerwca 2011

Recenzja - sztukater.pl

Recenzja która na początku mnie zmyliła. Pierwsze wrażenie miałem dziwne, bo wydawało mi się, że recenzent ma problem z ujmowaniem w słowa swoich mysli a w tym fachu to grzech smiertelny. Ale... przy drugim czytaniu recenzji nawet ja zauważyłem, że to efekt dokładnego przemyslenia tych czterech opowiesci...
Muszę się dużo jeszcze nauczyć o czytaniu książek.

niedziela, 12 czerwca 2011

Powiew świeżości w heroic fantasy

Dołączyłem do grona ilustratorów fantasy na moim drugim blogu.

Problem z gatunkami literackimi polega na tym, że podpowiadają co i jak pisać, podczas, gdy sztuka opowiadania polega na niepowtarzalnym wrażeniu.
Nie oszukujmy się - nawet najbardziej zagorzały wyznawca jakiegoś gatunku, np. westernu, nie będzie czytał wciąż i od nowa tego samego - raczej woli w nieskończoność odkrywać coś NOWEGO w gatunku dobrze znanym.
A gdyby tak... wziąć bohatera - idiotę i słabeusza - i wysłać go w podróż przez krainy zarezerwowane do tej pory dla Conana... ale opowieści nie traktowac jak groteskę, tylko całkiem serio?
Kto wie, co wyjdzie z takiego eksperymentu...

środa, 8 czerwca 2011

Nie-recenzja Jolanty Kwiatkowskiej



Tak to bywa w życiu rycerza, że trzeba zaszarżować. A zatem...
Oddaję głos kobiecie, Jolancie Kwiatkowskiej:

Piotr Olszówka widziany moimi oczami, słyszany moimi uszami, rozumiany moim „kwiatkowym” sercem i odkrywany moją autorską intuicją.


Gdy byłam mała zbierano olszówki i marynowano w occie. Od dawna już wiadomo, że bliskiego z nimi kontaktu należy unikać, za to obchodzić je z daleka i podziwiać jak wszystkie podobne im korzeniowo-blaszkowo-sitkowe grzybki trujące, ale piękne pięknością licznych cudów natury. O paru lat z olszówką kojarzyła mi się tylko Edyta Olszówka, aktorka, którą bardzo lubię. Trudno nie lubić, gdy grzybek i kwiatek mają wiele „ziemskiego” wspólnego. Jakiś czas temu na fb wirtualnie poznałam Piotra Olszówkę, którego komentarze zaintrygowały mnie, bo niekiedy, a właściwie, gdy się w nie wczytywałam, często – były jak moja ulubiona nikotyna. Co to i truje i stymuluje (to moja „tarcza” zbieranie wszelakich informacji o „zbawiennych” skutkach nikotyny. Gdy doczytałam, że dużo schizofreników palenie traktuje jako sposób samoleczenia, od razu zapaliłam, bo osobowość mnogą u siebie, dawno zdefiniowałam).
I „nadeszła ta wiekopomna chwila”, gdy popijając bezprocentową wodę w towarzystwie przemiłych osób (Marii Ulatowskiej, Magdy Zimniak, Ewy Szczepańskiej, Romka Pawlaka, Jacka Skowrońskiego) osobiście słuchałam realnego Piotra. Z takim zapałem mówił o głowicy na trzonowatej szyjnej rękojeści upiększonej jelcowatą muchą a zakończonej brzeszczotem ze sztychem (czy coś koło tego), że z trudem powstrzymywałam się od rozdziawienia jamy ustnej, ale podziw dla zapału mówiącego o „nie wiadomo o czym” i tak z niej wypłynął.
W domu, wiedząc, że mnie z mieczem to tylko kojarzy się kądziel no i jeszcze wielobarwne mieczyki, przeczytałam od razu to, co wydrukowano na samym końcu, czyli na tylnej okładce książki, którą Targowo zakupiłam: „Chętnie określany jako kontrowersyjny (aha, potwierdza się moje odczucie, z satysfakcją odnotowałam), gdyż z upodobaniem denerwuje ludzi (cholera, nie umie na niczym grać, to podszedł na łatwiznę) uważających, że wszystko jest w życiu proste… (ma wzorzec wieloznacznej prostoty?) chociaż sam uważa, że w gruncie rzeczy tak jest”. Wniosek łańcuszkowy nasunął się sam (ja niczemu nie jestem winna): kontra – veto – liberum veto. No tak, pomyślałam, samozwańczy rycerz i to od razu wskoczył na pierwszą linię. Osłonił głowę hełmem kopijniczym, zapominając, że widoczność ma ograniczoną. Fakty średniowieczne fantazyjnie przyprawił, by magicznymi środkami omamić czytelnika, by ten sypnął klarenami na labry, łubie (brykowe nie łukowe) patynki i kropierze (nie dla konia, tylko na konie, te podmaskowe). Śpiewając: „tylko koni, tylko koni żal” wpatrywałam się w cud dziewczę o talii osy ze schizofrenicznymi odczuciami. Typowo babskimi (cholera, jaka ona młoda) i litościwie sercowymi. Pięknaś, ale biednaś ty, oj, biedna. Swoimi łapskami i nie tylko „obrabiał” cię niejednoznaczny amator wieloznacznego kontrataku. W dodatku grając na nerwach świstem siekającego krwią miecza, a dla pozorów ubierający komiksową maskę na twarz.
Uznałam, że chwila łzawego żalu nad okładkową dziewczyną jest wszystkim, na co moje obiektywne ja stać. Już miałam odłożyć ją na półkę, gdy zajrzałam do środka i przeczytałam dedykację: „ Jolu, jednak nie będę siekał tym mieczem……(dalej to jedno słowo, ale priv)”. Uśmiechnęłam się (znów z satysfakcją) na myśl, że stare przysłowia się sprawdzają: „Nie taki diabeł straszny jak …..(w tym konkretnym przypadku) jak się sam maluje”.
Postanowiłam przeczytać „Morrigan”, ale po swojemu. Od recenzji są recenzenci, a ja chciałam zrobić analizę (ostatecznie to mój wyuczony zawód) i poszukać na białym biało stojącej odpowiedzi na pytanie: Czy prawdą jest, że Piotr w gruncie rzeczy na gruncie się zna, czyli uważa, że w gruncie tak jest?”. Postanowiłam, ale swoim zwyczajem zapewniłam sobie asekurację, nie przybliżając terminu, gdyż od dawna wiem, że lepiej poczekać aż sam się wepchnie na pierwsze miejsce.
I dziś się wepchnął i to tak bezczelnie, że siłą wcisnął mi „Morrigan” w ręce. Mam już to doświadczenie, że wiem, iż wyjście oknem z mieszkania na trzecim piętrze nie jest tym optymalnym, szczególnie dla kogoś, kto przy spadaniu ma zawrót głowy a w dodatku jest unieruchomiony. Nie mogłam, po prostu nie mogłam dłużej patrzeć na okładkowy cud śliczności i zajrzałam do środka. Po przeczytaniu pierwszego zdania: „Człowiek upodabnia się do czegoś lub kogoś, na co patrzy wystarczająco długo” odetchnęłam z ulgą, że mam szansę na nie upodobnienie się do tej małolaty, bo młodą inaczej chcę być, ale bez przesady. Gdy przeczytałam kolejne zdanie: „Odpowiednio do rozumu w głowie – im głupszy, tym mniej czasu na to potrzebuje …” zrozumiałam, że jeszcze chwila zastanawiania się i byłabym okładką i co istotniejsze, miałabym do wykarmienia nie zwykłe, tylko królewskie psy – a to z emerytury byłoby na pograniczu scence fiction i to nie średniowiecznej.
Czytałam z coraz większym zainteresowaniem i po chwili poczułam dreszcze strachu, widząc między wierszami twarz Piotra. Po przeczytaniu: „Zamiast się męczyć z dokopaniem idiocie, lepiej podziwiać jak sam sobie daje w kość” już miałam gęsią skórkę, a to u mnie znak, że do głosu przepchała się moja intuicja by po: „Strach to dobra rzecz, jeśli umiesz go wykorzystać. Wiesz kiedy zawrócić, kiedy gnać do przodu” – zrozumieć podpowiedź autora i intuicji:
„Czytaj, gnając do przodu, ale wolno, bo najwięcej dobroci znajdziesz miedzy wierszami”
I opłacało się i to wielokrotnie. Aż język mnie świerzbił tak, że od razu chciałam podrapać swędzące palce o klawiaturę. Wstrzymałam się i czytałam dalej. Odetchnęłam, nie wiem dlaczego z ulgą (to znaczy wiem, ale nie powiem, przecież to nie spowiedź, żeby wyznać wszystkie swoje i nie swoje grzechy), gdy dowiedziałam się więcej na temat Pani Morrigan. Wkrótce, bo tuż po: „ Nikt nie robi tyle zła, ile nawiedzeni obrońcy dobra….” puściłam trochę już skruszone oczko do białej plamy, w której wyraźnie widziałam skontrowaną twarz Piotra. Obie powieki zaczęły mi drgać po: „A potem postanowił, że po raz pierwszy w życiu, poprosi o przebaczenie….”. Usta same wykrzywiły się w dzióbek i po: „W przeciwnym wypadku będzie dalej unosił się honorem. Jeszcze się ponad chmury uniesie, psiakrew” – posłały buziaka i to podwójnego, bo dwóm obcym facetom. Zgroza, ja bym tego nie zrobiła, bo tak łatwo nie daję się omamić, zresztą nawet gdybym i chciała to wiem, co wypada robić, mówić, pisać a co nie, w przeciwieństwie, co do niektórych, tzn. piszących ust. Chociaż w sumie prawie obcym bo jednego i drugiego ciut już poznałam – rozgrzeszyłam buziaki i czytałam dalej.
Co przeczytałam czarno na białym na wszystkich stronach w czterech częściach zatytułowanych inaczej, to już zostawię dla siebie, bo każdy ma prawo rozumieć literki poskładane w wyrazy, te w zdania, a zdania w akapity – jak chce, lub jak go nauczono, a nie jak ten co czyta a nie rozumie tego co czyta a jednak pisze o tym, co przeczytał a czasami i nie (przeczytał). Co odkryłam w sympatycznym atramencie – to już mój prywatny obraz autora, którego teraz w myślach będę nazywała „moim Piotrusiem” a nie żadną „postacią kontrowersyjną” chyba, że „Olszówkową kontrą” – konieczną, bo uzasadnioną.

Powyższe jak najszczerszej wyklikały palce
„kwiatkowej” czytelniczki.


P.S. A jednak nie wytrzymam i szepnę. Dla mnie, czyli konkretnie dla Jolanty
Kwiatkowskiej, Morrigan to czarownica rzeczywistości, tej odwiecznej. Bez czasu
przeszłego. Tylko z teraźniejszym i przyszłym. Jak dla innych, nie wiem. Muszą
przekonać się sami.

czwartek, 2 czerwca 2011

Wiara, poznanie i inkwizycja - trzy drogi dochodzenia do prawdy - cz. 1



W "Imieniu Róży" jest przepiękny fragment na temat chaosu pojęciowego: Wilhelm tłumaczył Adsonowi, że jest rzeczą głęboko niesprawiedliwą karać jednego człowieka za winy innego.

Otóż zdumiony własnym odkryciem Adso zauważył, że inkwizytorzy walcząc z herezją mieszają wszystkie rozmaite herezje, o jakich słyszeli i przypisują je wszystkie razem złapanym przez siebie prostaczkom, którzy nawet tych pojęć nie odróżniają.
Wilhelm wyjaśnił, że inkwizytorzy czynią tak świadomie i celowo, bowiem prostaczkowie nie mogą wybierać w herezjach i odróżniać, więc mylą ze sobą wszystkie i sami nie wiedzą dobrze, do jakiej się przyłączyli.
Zwykłych ludzi kwestie teologiczne nie interesują i nie są ważne, chcą tylko jakoś zmienić swój ciężki los i wszystkie nadzieje wiążą z taką herezją, jaka w ich okolicy przypadkiem się pojawi.
Według Wilhelma jedynym motorem herezji jest los prostaczków i ich żądza zmian, biorąca się z niezgody na świat - czyli wielce heretyckiej postawy życiowej.
Tak więc ludzie prości karani są przez inkwizycję za swój los a nie za swoje winy, co jednak nie zwalnia sędziego od obowiązku rzetelnego rozpoznawania ich win.
Sam Wilhelm zrezygnował z inkwizytorskiego zajęcia, gdyż nie mógł pogodzić go z własnym poczuciem sprawiedliwości.

Nasuwa się na koniec tego wykładu niedopowiedziana myśl, że inkwizytora los podsądnych zazwyczaj nic nie obchodzi. W świetle sądowej przemowy Bernarda Gui (i spalenia jedynej żeńskiej bohaterki powieści) nieszczęście ludzkie i biorąca się z niego herezja jest tylko użyteczną okazją, by kogoś odpowiednio często postraszyć stosem.
Inkwizytor palił na stosie biczownika za bycie katarem wychodząc z założenia, że wszystko jedno za jaką herezję się go usmaży, bo i tak na pewno jest winny, skoro go schwytano. Gwoli sprawiedliwości dodam, że z powodu poziomu techniki kryminalnej przed sąd kryminalny wówczas trafiali prawie wyłącznie ludzie złapani na gorącym uczynku - zatem w tamtych czasach nie uważano tego za rzecz tak niesprawiedliwą, jak obecnie. Niemniej przestępstwa kryminalne nie były tym samym co czyny ścigane przez inkwizycję, a z różnicy tej inkwizytorzy doskonale zdawali sobie sprawę... i świadomie korzystali dla celów propagandowych.


Umberto Eco oparł powieściowy wykład Wilhelma z Baskerville na głębokiej znajomości historii średniowiecza.
Od tamtej pory świat się zmienił, mamy wiele skutecznych sposobów dowodzenia prawdy, ale pozostała tradycja mieszania pojęć... czyli kłamstwa w imię Prawdy Wyższej.

Dzisiaj ludzie mający ambicje inkwizytorskie również nie przejmują się sprawiedliwym atakiem - byle zniszczyć to, w czym upatrują zagrożenia dla swoich idei (które przecież wcale nie muszą być ideami wspólnymi dla wszystkich).

Inkwizycja jako wygodna (kogo obchodzi czy sprawiedliwa?) metoda sądzenia doczekała się dzisiaj licznych obrońców.

A zatem na czym polega inkwizycyjna metoda sądzenia?
Głównie na prawach inkwizytora.
Inkwizytor nie musiał tłumaczyć się przed nikim a każdy, kto podważał jego opinię - był heretykiem.
Obowiązywała zasada domniemywania winy: jeżeli człowieka oskarżono, to na pewno jest winny - trzeba go za wszelką cenę zmusić do wyznania win i przyjęcia pokuty.
Przed sądem inkwizycji podział między Dobrem i Złem przebiegał prosto: dobry jest inkwizytor, źli wszyscy inni. To oni muszą udowodnić, że nie są winni ale inkwizytor nie musi brać pod uwagę ich dowodów. Będąc wolnym od uznawania niewygodnych dowodów jest zarazem ostateczną instancją: sam nie musi się tłumaczyć ani dowodzić swojej racji.
Inaczej mówiąc: jest policjantem, prokuratorem, biegłym rzeczoznawcą i sędzią, a każdy, komu się to nie podoba, jest heretykiem i może odpowiadać przed inkwizytorem za swój grzech.

Cechą charakterystyczną inkwizycji było właśnie łączenie kompetencji, które później rozdzielono w imię sprawiedliwości. Sądził ten, kto oskarżał; dowody oceniał ten, który je zebrał (albo sfabrykował). Wyrok był nieodwołalny.

Inkwizytor robił całą robotę, poczynając od prowokowania donosów aż do skazania - tylko brudzenie rąk wykonywaniem wyroku pozostawiał innym, po to by móc stwierdzić, że rozlew krwi obciąża władzę świecką.

Dzisiaj inkwizycja nie ma już władzy sądowniczej, ale tradycja nieprzejmowania się faktami  dla osiągania własnych ideologicznych celów stanowi jej trwały wkład w historię.

Jak działa chaos pojęciowy?
Pod współczesną herezję nazwaną niemiłym słowem (na przykład postmodernizm, socjalizm, liberalizm, żydokomuna itd.) podpina się każdą niemiłą ideę (taką jak np. partnerstwo ucznia i nauczyciela, walka z dyskryminacją, prawo kobiety do decydowania o sobie, itd).

Pozwala to zwalczać np. niezadowolonego z biedy pracownika jako komunistę, ponieważ komunistom się nie ufa - niech sam pomówiony udowadnia, że nie był nigdy komunistą, tylko chce za swoją pracę uczciwej zapłaty. Naturalnie nie przekona współczesnych "inkwizytorów" i pozostanie na zawsze opluty czy też obrzucony błotem jako komunista.
Przy stosowaniu metody Chaosu pojęciowego korzyść z wygody jest - sensu czy sprawiedliwości nie ma, ale kto by się tam przejmował, gdy idzie o Wyższą Prawdę?

Dlaczego o tym piszę?
Takie mechanizmy zakłamywania fascynują mnie od dziecka: partia z nazwy robotnicza pacyfikująca robotników, zwolennicy wolności sumienia wywalający z pracy za przekonania... Wychowawcy demoralizujący podopiecznych... Nikogo u nas nie tylko nie gorszą takie praktyki ale nawet już nie dziwią. Wiadomo - chcieli dobrze, ale "ci źli oni" nie pozwolili...

Zauważalnym efektem wielopokoleniowego stosowania Metody Chaosu Pojęciowego jest kilka ciekawych przestawień w sumieniach: etyka Kalego jest regułą; przyjmuje się, że prawo stanowi się tylko dla słabych i głupich; dowody nie maja znaczenia; jeżeli zobowiązania nie zostały wypełnione - to woła się, że winny jest kto inny, a społeczeństwo chętnie w to uwierzy.

Przez setki lat podstawą etyki było poczucie odpowiedzialności za swoje czyny - które starożytnych Rzymian często pchało do własnoręcznego wymierzenia sobie kary a samurajów do niezwykle bolesnego rytuału samooczyszczenia, zwanego harakiri.
Metoda Chaosu Pojęciowego pozwala zmienić tę podstawę.

Uwielbiam paradoksy i bawi mnie dostrzeganie chaosu pojęciowego stosowanego świadomie (etyka Kalego) i nieświadomie (ignorancja).
Uważam też to zjawisko za bardzo interesujący temat pisarski.
Ciekawi mnie też, kto i kiedy zacznie rozwijać w narodzie poczucie odpowiedzialności za skutki własnych słów i jak zostanie za to ukarany.
Sprawdzam, kto głosi, że "winny jest kto inny" i przyglądam się jego działaniom, bo zazwyczaj jest to wieczne gonienie za kolejnymi kozłami ofiarnymi.

Chaos pojęciowy jest jednym z mechanizmów, które stworzyły Panią Morrigan. Ale nie jedynym.

Chaos pojęciowy jest narzędziem kłamcy - co najkrócej powiedział bodajże Chrystus (niech wasza mowa będzie tak-tak, nie-nie).

Antycznym ideałem obywatela był "vir bonus dicendi peritus" - człowiek prawy i umiejący mądrze mówić.
To już historia licząca sobie 2000 lat.

Dzięki stosowaniu metody Chaosu Pojęć dzisiaj jednym z najbardziej kłopotliwych zadań maturalnych jest rozumienie krótkiej wypowiedzi w ojczystym języku...
Rozwinęliśmy się od tamtej pory, nie ma co...