Fantasy z Morrigan w tle.

Blog o ciekawostkach historycznych, świecie "Królewskich Psów", różnicach kulturowych, rewolucjach w ludzkim umyśle wywołanych zmianami na świecie i innych sprawach wybieranych dlatego, że mnie zaciekawiły.

wtorek, 30 sierpnia 2011

Wronia Recenzja - krótko...

Kobaltowa Wrona cosik powiedziała o "Królewskich Psach" - i nalała mi trochę miodu w serce.
Dostała książkę i dedykację, bo spodobały mi się jej obrazy i opowiadania. Nie spodziewałem się, że tak trafię z prezentem.
Kiedy piszę, zawsze jestem w stanie lekkiego wzburzenia i staram się dosyć pospiesznie zapisać to, co wymyślę... zanim ucieknie. Potem jestem zmęczony, a potem trudno mi sobie przypomnieć te wszystkie emocje. Dlatego bardzo mnie zaskakuje za każdym razem, kiedy znajduję ich fragmenty w cudzym czytaniu. No i to takie mile łechczące moją próżność uczucie...
Ostatecznie pisanie to także pogrywanie na emocjach. Powinno być chociaż trochę szczere... i prawdziwe. A to nie łatwa rzecz, więc cieszę się, kiedy widzę że znowu się udało.

wtorek, 23 sierpnia 2011

recenzja frustrata

W sztuce recenzowania cudzych historii jest taki gatunek, którego sens polega na robieniu autorowi zarzutów z tego, że nie napisał czegosik specjalnie dla recenzenta, najlepiej z dedykacją. Oto przykład.
Oczywiście ktoś może sobie pomyśleć, że nabijam się z człowieka, któremu nie podoba się moja książka. Byłoby tak, gdybym nabijał się z KAŻDEGO, kto ma mi coś do zarzucenia... bo i tacy autorzy bywają. Ale śledząc tego bloga można łatwo znaleźć linki do kilku recenzji napisanych przez ludzi, którzy nie pieją z zachwytu nad "Królewskimi Psami", a mimo to jakoś się nad nimi nie wytrząsam.
Dlaczego?
Z powodów warsztatowych.
Otóż recenzja to w zasadzie zapis subiektywnej opinii o jakimś tekście. Nie może być inaczej, gdyż tylko Pan Bóg jest obiektywny... a już pomniejsze bóstwa, takie jak Pani Morrigan czy recenzenci, pisarze i inni - nie są obiektywni, bo być nie mogą z natury.
Z tego też powodu, jeśli recenzja ma mieć jakąś wartość użyteczną dla czytelnika, powinna trochę się silić na obiektywizm: zarzuty powinny być jakoś umotywowane, albo wypowiadane ze świadomością, że to kwestia gustu... Podobnie zresztą pochwały. Oczywiście nikt się nie ciska o pochwały bezpodstawne, dlatego skupię się tu na sposobie wyrażania zarzutów.
Jeśli powiem: "autor X nie umie pisać" i nie uzasadnię - to ta opinia będzie warta tyle, ile moje własne dokonania pisarskie, chyba, że jestem profesorem literatury, bo na profesorskim poziomie zawodowym niejedno trzeba wybaczać i warto uwierzyć na słowo. Są jednak sytuacje, kiedy źle wyrażona opinia pozwala domniemywać, że profesurę dany człowiek kupił w promocji zamiast uczciwie zdobyć.
Przykład:
"Gmach piękną stawiony architekturą ale w tym kościele nie ma Boga"
Tak wyrażona opinia Mickiewicza ma wartość większą niż te same słowa w ustach red. Brzęczyszczykiewicza... ale Mickiewicz może tak mówić tylko wtedy, kiedy nie omawia Słowackiego. Bo jak mówi o autorze równym sobie, lub lepszym, to już powinien uzasadnić abo narazi się na zarzut zazdrości czy małostkowości. Dzisiaj nikt nie ma wątpliwości, że przez Wieszcza Adama przemawiała zazdrość a przede wszystkim niezrozumienie specyficznego światopoglądu Wieszcza Juliusza.
Na nieprzemyślanej opinii Mickiewicz sporo stracił w oczach przyszłych pokoleń.
Dowcip polega jednak na tym, że dokonania Mickiewicza w ogóle mają wartość wielką i każdy, kto uzna wielkość poezji "Pana Tadeusza" - wybaczy Mistrzowi Adamowi małość ducha.
Na taki kredyt nie może liczyć każdy, kto bierze się do pisania... i ten, kto ocenia cudze pisarstwo powinien o tym pamiętać, jeżeli nie chce, żeby go wyśmiewano.

Tak, wiem, znęcam się nad młodym recenzentem dowodząc małości mojego ducha. Na usprawiedliwienie swoje powiem, że może dzięki temu jego następne recenzje będą efektem bardziej uważnego czytania...
Mam manię naprawiania świata, która po mnie odziedziczyła Alicja z Łysej Góry, to dlatego zostawiam za sobą szlak trupów.

Inaczej mówiąc: pisanie recenzji to odpowiedzialność i ryzyko. Im lepiej recenzent podbuduje swoje subiektywne przekonania - tym lepiej dla jego prestiżu zawodowego. Recenzent kształtuje opinię czytelnika, który mu zaufa... wypada więc, aby czytał wnikliwie. Czytanie po łebkach, byle łyknąć i naskrobać recenzję przed konkurencją - to w tym fachu grzech. Jak się powtarza - grzech śmiertelny. Niestety powszechny.

Dlaczego o tym wszystkim piszę?
Ano ten recenzencki grzech popełnił autor wymienionej recenzji.
Nazywa fabułę "Morrigan" nędzną i naiwną... nie lubi gadających szczurów... zakończenie uważa za beznadziejne.
No i ładnie. Ale dlaczego tak robi?
Może dlatego, że nie zauważył, że "Morrigan" jest żartem z konwencji rycerskiego questu, podróż bohaterów jest w takim samym stopniu podróżą w poszukiwaniu tajemniczej wiedźmy, jaki i poszukiwaniem lekarstwa na własne problemy? A zakończenie pokazuje właśnie, co jest tym lekarstwem?
Bohaterowie to para dzieciaków, posiadających typową dla nastolatków wiedzę o życiu i rozwagę ale za to nieprzeciętne możliwości militarne. Alicja może dowolnego człowieka wysłać poza horyzont, Hubert w kilkanaście sekund zabija kilku dorosłych mężczyzn w walce wręcz... ale Hubert nie uważa wielokrotnego morderstwa za coś szczególnie złego a urocza Alicja niszczy obcą sobie kobietę bez namysłu - tylko i wyłącznie za nieprzyjemne, lecz zasłużone słowa. Coś jest nie tak z sumieniem tych tak fajnych dzieciaków.
To nie jest zdrowa sytuacja - ale recenzent tego nie zauważył. Widocznie ma akurat taką wiedzę o świecie i zdolność do refleksji, jak Alicja - szesnastolatka sfrustrowana i zrozpaczona z powodów osobistych.

Ale skoro tylko tyle widzi, to po co pisze recenzję, która jako gatunek wymaga nieco głębszego spojrzenia na książkę? Bohaterem literatury młodzieżowej trzeba mu być, a nie jej sędzią.

Szczury.
Ja też nie lubię szczurów, z powodów zrozumiałych dla każdego, kto spotkał dużą ich ilość w śmietniku.
Te dwa okazy wprowadziłem jako żart - tym razem teologiczny. Kto z uwagą przeczyta fragmenty z tymi zwierzakami - powinien bez problemu żart zrozumieć. Recenzent nie zrozumiał. No, ale jakbym ja miał religię w szkole zamiast polskiego, też bym pewnie wielu rzeczy nie rozumiał.

"Imię Ojca" doczekało się czytania równie uważnego, co i "Morrigan" ale nie będę się pastwił nad słabszym.
Za to nijak nie mogę zrozumieć, gdzie w "Róży i mieczu" pojawiły się klimaty słowiańskie... poza imieniem głównej bohaterki, które też jest swoistym żartem, gdyż ta dobra i miła panna szlachtuje ludzi seryjnie z finezją Kuby Rozpruwacza. No i muszę uwierzyć Recenzentowi na słowo, że fantasy jest pełna opowieści o miłości kobiety do kobiety, o tęsknocie i nieumiejętności rozplątania emocjonalnych kłopotów, o konsekwencjach wychowania dziewczyny na zawodowego rębajłę, o przeznaczeniu, które płata figle nawet wtedy, kiedy zostanie dokładnie pokazane we wróżbie.
Niewątpliwie za mało czytam, skoro takie historie Recenzent spotyka na każdym kroku a ja nie.
Może, gdyby zechciał uzasadnić swoją opinię, gdyby rzucił tytułami tekstów, wśród których "Róża i miecz" się nie wyróżnia... może wtedy wziąłbym jego sąd poważnie i zastanowił się, co napiszę w następnej kolejności, bo głosy czytelników są dla mnie bardzo ważne, zwłaszcza, gdy zwracają mi uwagę na coś, czego nie zauważyłem.

Ale nie wydaje mi się, aby ten akurat Recenzent kiedykolwiek uznał moje historie za "teksty z prawdziwego zdarzenia".
Cóż, to nie jest obowiązkowe. W odróżnieniu od podstaw recenzenckiego warsztatu przy pisaniu recenzji – żeby wychodziła recenzja a nie „recka”.

Recenzja

Dawno juz nie było nowej recenzji - a zatem: JEST.
Katarzyna T. ma ochotę na happy end w moich historiach... A figę.
Kiedy jakis będzie ale mało i nieprędko.

czwartek, 18 sierpnia 2011

Jak Pani Morrigan miesza ludziom w głowach językami - cz.5

Urwałem opowiastkę o niebezpieczeństwach związanych z prawem do czytania w chwili, gdy wokół jednego Jana (Pfefferkorna) zbierają się różowe chmurki chwały teologa i nauczyciela, a nawet strażnika wiary wspierającego inkwizycję, co jest znaczącym awansem dla człowieka kilka lat wczesniej odpiętego od sciany w lochu, w którym siedział za nieudolny rozbój. Wówczas bliżej mu było do pręgierza i złodziejskiego piętna niż do pouczania profesorów prawa i teologii, miał zatem słuszny powód do dumy.
Z kolei wokół drugiego Jana (Reuchlina) gromadziły się chmury raczej czarne, w dodatku mocno zalatujące stosem i smołą, o czym upewniał go zarówno inkwizytor Hochstraat jak i teolog Ortwin Gracjusz, którzy z widocznym zapałem postawili go przed papieskim sądem jako heretyka.

Teraz Reuchlin musiał przed sądem papieskim bronić swego życia a nie tylko nauki, musiał wykazać, że nie jest byle jakim chłystkiem, tylko naukowcem poważnym i szanowanym, którego cnót chrześcijańskich nikt nie poddaje w wątpliwość.



Było jasne, że traktatowo-paszkwilancka ofensywa Pfefferkorna i Ortwina Gracjusza ma uczynić go osobą bez czci, pozbawioną wsparcia i pogardzaną. Wyrok skazujący byłby wówczas łatwy do uzyskania, gdyż z prawnego punktu widzenia inkwizytor był równocześnie oskarżycielem, rzeczoznawcą i sędzią. To, że Hochstraat od razu nie oddał go katu, wynikało tak naprawdę wyłącznie z wyjątkowej sławy i autorytetu Reuchlina - prawnika cesarskiego, którego Maksymilian I chętnie powoływał do rady. Osoba tego formatu mogła się odwołac do sądu papieża, korzystając ze swoistego immunitetu, jakim cieszyli się sławni duchowni (a profesorowie uniwersytetu mieli wówczas święcenia).
Reuchlin rozpoczął własną obronę przed sądem a jednocześnie wszczął kampanię propagandową w korespondecji prosząc o opnię i radę wszystich znanych sobie intelektualistów - czyli niemal połowę intelektualnej Europy. Jego listy były publikowane i dyskutowane, podobnie jak teksty Pfefferkorna.
Nacisk opinii publicznej mógł mieć kluczowe znaczenie dla opinii sądu złożonego przecież z intekletualistów i teologów, którzy nie zamierzali uszczuplić własnego autorytetu bulwersującym wyrokiem.
Ostatecznie w tych czasach każdy władca czy kardynał uważał za swój obowiązek być człowiekiem oddanym wysokiej kulturze.



Listy, jakie w związku z tą sprawą Reuchlin otrzymywał od czcigodnych osobistości całego chrześcijaństwa, zebrał i opublikował pod tytułem "Listy światłych mężów". Był to jasny sygnał: kto chce oskarżyć Jana Reuchlina o herezję, musi oskarżyć o nią i tych, którzy go szanują i cenią za oddanie nauce chrześcijańskiej. Dobra sława Jana Reuchlina nie wzięła się znikąd, jest on autorytetem dla uczonych i mędrców - a oskarżenia wysuwane przez Ortwina Gracjusza i Jana Pfefferkorna są bezpodstawne.
Sprawa trwała kilka lat w sądzie papieskim - a ten nie śpieszył się z wyrokiem, jednak od XII wieku wiadomo było, że chętnie skazuje nazbyt swobodnych myślicieli, nawet jeśli pośmiertnie uzna ich myśli za arcychrześcijańskie.
Pfefferkorn pisał kolejne paszkwile, Ortwin Gracjusz i grono teologów z Sorbony i Kolonii nagłaśniali sprawę uzurpując sobie prawo do wypowiadania się w imieniu własnych uniwersytetów i tym sposobem walka o dobre imię Reuchlina stawała się walką o prawo do studiowania bez patronatu skostniałych i niedouczonych nadzorców teologicznych... którzy nie mieli wtedy nic nowego do powiedzenia ale chcieli utrzymać monopol na wszelką naukę... i którzy tym monopolem okropnie denerwowali humanistów studiujących w oryginale antyczne dzieła filozoficzne i prawnicze stojące na poziomie intelektualnym niedostępnym dla ogółu kaznodziejów i mistrzów liczenia szczebli w drabinie Jakubowej.



"Listy światłych mężów" były swoistym manifestem uczonego głoszącym, że wiedzę wciąż się zdobywa i poszerza, a nie zamyka i konserwuje. Pogląd ten był bliski również wielu kardynałom i biskupom - w gruncie rzeczy był to spór miedzy dwiema szkołami teologicznymi: humanistyczną dążącą do rozszerzania i upowszechniania znajomości Biblii i refleksji religijnej oraz scholastyczną, która od stu lat nie miała nic nowego do powiedzenia ale mocno trzymała się na uniwersytetach.
Trzej przyjaciele Jana Reuchlina dokonali wówczas rzeczy niezwykłej jak na owe czasy a i dzisiaj niezbyt często spotykanej.
Zamiast pisać paszkwile na swych przeciwników czy też hołdy dla "światłych mężów", opublikowali zbiór hołdów dla Ortwina Gracjusza, wiedząc dobrze, że o wartości hołdu stanowi nie tyle stopień uniżenia, co osobista wartość hołdownika... Skoro Reuchlin pokazał swoich zwolenników, "światłych mężów", czcigodne osobistości, oni wymyślili i pokazali zwolenników Jana Pfefferkorna i Ortwina Gracjusza - korzystając z poziomu umyłowego sprezentowanego przez tych obydwu panów.

Powstały "Listy ciemnych mężów" - zbiór prześmiesznych listów od byle kogo, przepiękna mozaika stylów, manier i ciasnych horyzontów umysłowych, kpina napisana z fantazją i talentem, jakiego po stronie przeciwnej nie było. Jeden z tych listów przytoczyłem na wstępie. "Ciemni mężowie" pisali do swego mistrza i nauczyciela, opowiadali o tym, czym się zajmują, prezentowali swe poglądy... i nieumiejętność logicznego i zgrabnego wysłowienia. A i ich poglądy na rzeczywistość bywały niezwykle ciekawe: oni, mieniący się chrześcijańskimi teologami, w ogóle nie wspominali o studiach, nie mieli żadnych własnych myśli, nie czytali... Ich świat to gromadzenie dochodowych parafii, świnie, kury i piwo.



Inaczej mówiąc: niezły dla rolnika, ale od teologa wymaga się całkiem innych cnót. W feudalnym społeczeństwie z wyraźnie zaznaczonymi stanami powiedzenie "świnie ci pasać a nie o Bogu rozprawiać" miało wydźwięk mocniejszy niż nam się dzisiaj wydaje.
"Listy ciemnych mężów" rozeszły się w dużym nakładzie, potem było kilkanaście wydań... sprawiły, że cała wykształcona Europa zaczęła się śmiać z wrogów Jana Reuchlina i ich idei. Ortwin Gracjusz pragnął zdobyć sławę mistrza teologii bez własnych zasług i ją dostał, niejako w prezencie: sławę teologa dla świniopasów i wydmikuflów. Cokolwiek napisał, nie miało to znaczenia, pozostał na zawsze TYM mistrzem Gracjuszem od "Listów ciemnych mężów", do którego piszą znawcy chowu kur i prosiąt, miłosnicy piwa, księża uganiający się po nocach w kiepskim towaryzstwie za tłustymi prostytutkami, a nawet kat z miasta Kolonii tytułujący go swym ukochanym kuzynem.
Trzeba bowiem podkreslić, że jeden z bardziej zabawnych listów podpisany jest własnie przez mistrza od wieszania, palenia i usuwania łajdaków ze społeczeństwa, który to jegomosć w imieniu własnym i swego urzędu gratuluje Gracjuszowi roli w sprawie Reuchlina i towarzystwa, w jakim się obraca... oraz wyraża dumę z takiego znakomitego krewniaka.
Gwoli sprawiedliwosci wypada dodać, że list kata stylistycznie jest o wiele bardziej zgrabny niż listy tych "ciemnych mężów", którzy legitymują sie wykształceniem.
Cóż można dodać więcej? Po stu latach "Listy Ciemnych Mężów" doczekały się kontynuacji... tak wielka była ich popularnosć. Z Ortwina Gracjusza i Pfefferkorna zasmiewali się ludzie, których w ogóle nie obchodziła sprawa Reuchlina i epizod z paleniem ksiąg żydowskich.



Mistrz Gracjusz próbował się odszczeknąć... ale mu nie wyszło. Zresztą, gdyby potrafił - "Listy..." nie mogłyby mu zaszkodzić.

W 1515 roku stało się cos niezwykłego: dowcip i parodia literacka wygrała z poplecznikami inkwizytora. Żart ocalił człowieka przed oskarżeniem ludzi podłych.
Po raz pierwszy pokazano, że durnie mogą podpalać stosy tylko wtedy, gdy stroją się w świątobliwe szaty.

Warto jednak pamiętać, że to nie autorzy "Listów..." okazali się błaznami.

Wlokący się proces Reuchlina zakończył się rozwiązaniem, które wystarczyło zainteresowanym: Jana Reuchlina ominął stos, jedynie nakazano mu milczenie - stary i zmęczony człowiek chyba o niczym innym nie marzył.
Dominikanie mogli udawać, że osiągnęli jakiś sukces i zapomnieć o sprawie, która niezmiennie kojarzyła ich z gronem "ciemnych mężów".
Inkwizytora Jakuba Hochstrata usunięto z urzędu – jako tego, który rozpętał skandal. Pfefferkorn... cóż, przyzwoitemu człowiekowi wstyd było pokazać się w towarzystwie paszkwilanta, teraz dodatkowo wszyscy wykształceni Europejczycy znali go od tej strony. Mistrz Ortwin Gracjusz zyskał sławę i pomnik literacki, o którym tak marzył. Może nie taki, jakiego pożądał, ale na pewno taki, na jaki zasługiwał.
Gdyby jego przygoda zdarzyła się w świecie "Królewskich Psów" - nazwałbym ją chichotem Pani Morrigan. Takie historie niezmiernie mnie inspirują.
A Święte Oficjum zajęło się sprawą niepokornego mnicha, niejakiego Marcina Lutra.

I tylko jedno pytanie nam zostaje: dlaczego w naszym świecie wymyślono zawód ghostwriterów i ukrytych speców od wizerunku a publiczne osobistości nie potrafią gadać o własnych siłach?

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Jak Pani Morrigan miesza ludziom w głowach językami - cz.4

W poprzednim odcinku zamierzałem opowiedzieć, jak doszło do intelektualnego pojedynku dwóch Janów... ale mi nie wyszło, a to dlatego, że starcie Reuchlina i Pfefferkorna nie było walką DWÓCH intelektów. Jeden z uczestników tego starcia faktycznie miał do dyspozycji swój intelekt, zbudowany na nim prestiż uczonego, wiedzę prawniczą i filozoficzną... Drugi po prostu polegał na innych narzędziach. Miał ich wiele, co dobrze świadczy o jego zdolnościach w zakresie public relations.

Oto rozpoczął się publiczny pojedynek na traktaty. Profesor Jan Reuchlin nie zamierzał dać się zniszczyć człowiekowi, który przybierał pozy obrońcy chrześcijaństwa, chociaż chrzest przyjął po wyjściu z lochu dla nieudolnych (bo złapanych) rozbójników.
Wystąpił z obroną wartości kulturalnych przed zajadłością neofity. Wydał i rozpowszechnił w roku 1511 polemiczny traktat pt. Augenspiegel, którego główne tezy kręciły się dookoła przekonania, że księgi są do przemyślenia - na podpałkę ludzkość ma inny materiał. Ta myśl bardzo oburzyła dominikanów z Kolonii, teologów z tamtejszego uniwersytetu... a co najgroźniejsze: inkwizytora Jakuba Hochstraata - jak pamiętamy: absolutnie bezstronnego rzeczoznawcę w tej sprawie i zarazem protektora Pfefferkorna, który go z lochu doprowadził do chrztu a potem dał niezłą posadę u siebie. Całe to towarzystwo ogłosiło, że tezy Reuchlina to herezja. Jakub Hochstraat zorganizował publiczne spalenie Augenspiegela, dominikanie jako zakon kaznodziejski nadali wydarzeniu stosowną oprawę a koloński mistrz teologii Ortwin Gracjusz napisał i rozpowszechnił relację z tego auto da fe, będącą faktycznie publicznym atakiem na herezję Jana Reuchlina, a co za tym idzie: ludzi podzielających jego stosunek do czytania i palenia książek.
Zanim zlekceważymy wagę tych wszystkich akcji - przypomnijmy sobie, że wynalazek druku był wtedy rewolucyjną nowością, dzięki której książka przestała kosztować tyle, co pokaźne gospodarstwo chłopskie. Każdy, kogo stać było na naukę czytania, mógł kupić sobie tańsze wydanie Biblii czy nawet kilka innych książek. To wciąż była droga rozrywka - ale już nie magnacka a prestiż i mała ilość dostępnych ksiąg przekładała się na zaangażowanie w lekturę: przeczytanych książek dotyczyły dyskusje ze znajomymi przy piwie (które pili wszyscy, jednakże na różne sposoby), rozmyślanie o tekstach, rozumienie, wnioski. Związana z tym powszechność czytania wydawała się największą wśród zdobyczy kulturalnych epoki. Z tego powodu prawo do swobodnego czytania obchodziło wówczas każdego człowieka, który uczestniczył w życiu umysłowym Europy, a zdolność do takiego uczestnictwa oznaczała przynależność do elity porównywalnej ze szlachtą.
Atak na tezy Reuchlina faktycznie był atakiem na prawo do czytania bez nadzoru.
Jakub Hochstraat korzystając ze swych uprawnień inwizytora papieskiego oficjalnie oskarżył Reuchlina o herezję, co w razie skazania prowadziło do publicznego upokorzenia lub na stos.

Zaskoczenie wśród humanistów europejskich było wielkie - wielu z nich Reuchlinowi zawdzięczało znajomość greki i hebrajskiego... co sprawiło, że cała ta sytuacja zyskała nagle wielki rozgłos. Po stronie Reuchlina stawali coraz większym gronem humaniści... przeciw - kaznodzieje i teologowie, którzy wraz z rozplenieniem się zarazy humanistyczno-filologicznej tracili łatwz monopol na życie umysłowe Europy.

Pfefferkorn musiał jakoś wygrać swą karierę obrońcy wartości nieziemskich, życie przecież jest takie krótkie...
Zatem wziął się ostro do pióra i publikował kolejne ataki na Reuchlina - korzystał ze wsparcia dominikanów i ich niemałych możliwości dystrybucji książek, a przy tym z iście chrześcijańską pokorą zamieszczał w tych dziełach wizerunek siebie - jak poucza profesora Reuchlina.



Ortwin Gracjusz bardzo aktywnie wsparł go własnym autorytetem teologa ze znanego uniwersytetu. Miał w tym pewien interes: chciał zasłynąć jako pogromca heretyków a w takim wypadku im sławniejsza ofiara, tym większa cześć dla jej pogromcy.
Można przypuszczać, że kat w Kolonii na wieść o takim rozwoju wypadków rozpoczął gromadzenie drewna i chrustu oraz projektowanie rachunku, jaki wystawi władzom miasta za przygotowanie widowiska...



To miejsce wydaje się odpowiednim, aby przerwać opowiadanie na jakiś czas... W końcu i opowiadacz i czytelnicy zasługują na odrobinkę napięcia dramatycznego.
Wkrótce wyjawię, co ma piernik do wiatraka, czyli:
1. jak ta historia ma się do "Listów ciemnych mężów"
2. co ma wspólnego wiedza trywialna z tym znakomitym zbiorkiem korespondencji
3. co to wszystko ma wspólnego z Panią Morrigan i językiem opowieści fantasy...
4. czy wzmiankowany kat pojawia się nam w opowieści jak Filip z konopii, czy też ma w niej swoją rolę...

Jak Pani Morrigan miesza ludziom w głowach językami - cz.3

Poprzednio pozwoliłem sobie nazwać ten fragment opowieci o Morrigan i językach "Złotem dla wytrwałych" - to chyba najlepiej tłumaczy, czym dla mnie jest pojęcie skromnosci.
Chwilowo zajmuję się tu interesującą przygodą dwóch Janów (a może raczej Johannów). Obaj zaliczyli to, co w swiecie "Królewskich Psów" można nazwać spotkaniem z Morrigan.
A przerwałem w samą porę: kiedy po przedstawieniu Jana Reuchlina, prawnika, uczonego herbraisty, badacza Biblii i teologa wprowadziłem drugiego Jana - Pfefferkorna.
Ten drugi Jan mienił się również teologiem, występował jako znawca Biblii i miał dosyć skomplikowane życie aż do momentu, kiedy wstąpił na arenę dziejów...
Oczywiscie nie byłbym sobą, gdybym tak po prostu powiedział, o co facetowi chodzi, zresztą uważam, że lepiej jest najpierw przypomnieć sobie kontekst historyczny przed rozmową o historycznych postaciach.
Zacznę od Żydów w początkach XVI wieku, gdyż przygoda dwóch Janów wokół nich się kręci. Zresztą, jeżeli nie wiadomo, o co idzie, to idzie o pieniądze a te zazwyczaj nam kojarzą się z Żydem. A chociaż obaj bohaterowi tej opowiastki o pieniądzach nie mówili, to jednak cała ona mocno siedziała na finansowych kłopotach owego czasu.
Otóż Żydzi w chrześcijańskiej Europie mieli dość szczególną sytuację prawną.
Nie mogli nabywać dóbr ziemskich, co odcinało ich od rolnictwa. Na różne skuteczne sposoby zamykano im możliwość konkurowania z chrześcijańskimi rzemieślnikami... Żyli w niewielkich grupach, izolowanych od sąsiedztwa ale utrzymujących łączność. Religia nakładała na nich obowiązek studiowania, co znakomicie przygotowywało do pracy umysłowej... i handlu. A że chrześcijanie nie mogli zajmować się pożyczaniem pieniędzy na procent - szybko stało się to niemal jedyną dostępną forma utrzymania dla synów Abrahama. Tyle, że konieczność oddania pieniędzy boli i zawód ten ściągał wrogość otoczenia na dysponujących gotówką innowierców, podsycaną jeszcze przez Kościół, który też dysponował gotówką, ale nie chciał, by zbyt mu to wypominano.
Jednocześnie od czasów rzymskich władcy wiedzieli, że do uprawianie polityki potrzeba trzech rzeczy: 1. pieniędzy, 2. pieniędzy, 3. pieniędzy... a poza tym dobrze jest mieć te pieniądze na czas i we właściwym miejscu. Z tego względu władcy europejscy rezerwowali dla siebie wyłączne prawo łupienia Żydów, co czynili z gospodarską rozwagą i ostrożnością, aby starczało na później.
Inaczej mówiąc: Żydzi i ich majątek stanowili osobistą własność króla. Autorzy pogromów podnosili w istocie rękę na własność królewską i bywali surowo karani, jeśli ich przyłapano, oczywiście tylko ci mniej znaczni, którzy nie potrafili się zabezpieczyć łapówkami. Z tego względu do rozruchów antyżydowskich dochodziło rzadziej, niż możnaby się spodziewać po gorąco demonstrowanej wrogości religijnej. Stanowiło to jakąś ochronę - może nawet pewniejszą niż ta, która cieszyli się chłopi
Dzięki temu Żydzi w Europie żyli w miarę bezpiecznie, dopóki władcy nie zdecydowali się ich wygnać z królestwa.
Rzecz miała jednak ciekawą stronę religijną: jeśli jakiś Żyd zdecydował się ochrzcić - jego majątek pozostawał nadal własnością króla, bo chrystianizacja nie obejmowała wówczas pieniądza... Taki nowo ochrzczony dla dawnych współwyznawców był zmarłym, dla nowych - osoba podejrzaną... a prywatnie bankrutem. Nie skłaniało to do nawrócenia, zwłaszcza wśród przedstawicieli narodu, który ma silnie rozwiniętą skłonność do rozumowania...
Jan Pfefferkorn był ochrzczonym Żydem.
Przed chrztem wiodło mu się w życiu niespecjalnie, aczkolwiek barwnie. Urodził się w Norymberdze, przez wiele lat wędrował. Z czego żył wtedy - nikt dobrze nie wie, ale w 1504 roku wsadzono go do lochu za rabunek.

A w 1505 roku ochrzcił się - wciąż pozostaje pytaniem, czy smród więzienia go nawrócił, czy też w kajdanach wreszcie miał czas by się zastanowić, w każdym razie z dybów ekspresowo trafił do chrzcielnicy a z niej - na posadę asystenta inkwizytora Jakuba Hochstraata. Pod opieką jego i braci dominikanów wziął się ostro do pióra, bowiem odkrył w sobie talent teologiczny, pisarski, a przede wszystkim potrzebę obrony chrześcijaństwa, które, w każdej chwili może zniknąć z powierzchni ziemi z powodu dowolnie wybranego pojedynczego Żyda.
Można go zrozumieć. Z czegoś żyć musiał a ku swemu zdumieniu odkrył, że nie zyskał nowych braci w wierze tylko dlatego, że porzucił dawnych.
Postanowił zarabiać zwalczaniem tych Żydów, którzy nie ochrzcili się wraz z nim. Badania współczesnych historyków wykazały, że o żydowskiej literaturze religijnej wiedział niewiele - ale co mu to przeszkadzało? Jego protektorzy wiedzieli jeszcze mniej.
W 1507 roku rozpoczął publikowanie książek, które miały następujące cele:
1. ujawnić chrześcijanom ogrom żydowskich błędów religijnych zgromadzonych w ogromnej ilości ksiąg religijnych.
2. skłonić władców (szczególnie cesarza) i Kościół do przymusowej chrystianizacji synów Izraela
3. skłonić władców (szczególnie cesarza) i Kościół do zakazania wszelkiej lichwy (Pfefferkorn miał długi, desperacko potrzebował ich umorzenia)
4. zjednać Janowi Pfefferkornowi sławę obrońcy chrześcijaństwa i stosowne do tego, dobrze opłacane stanowisko.
Swe liczne księgi wydawał i sprzedawał z pomocą dominikanów, ale chyba do tego dopłacał, gdyż w tych czasach rynek wydawnictw antysemickich dopiero raczkował. To się jednak tymi księgami sprawiło, że cesarz za wstawiennictwem władz zakonu kaznodziejskiego im. św. Dominika nadał mu mandat na konfiskowanie i niszczenie ksiąg żydowskich.
Jednakże zaraz na początku tak upragnionej kariery Jana Pfefferkorna spotkał straszliwy cios: arcybiskup moguncki Uriel z Gemmingen, człowiek gruntownie wykształcony a przy tym doświadczony polityk nie życzył sobie panoszenia się na swoim terenie policjantów religijnych z nadania świeckiego. W tym samym 1509 roku orzekł, że w takiej sprawie konieczna jest dokładna ekspertyza, określająca, jakie księgi może konfiskować Jan Pfefferkorn. O opinię poproszono Jakuba Hochstraata jako doświadczonego inkwizytora - uznano, że inkwizytor gwarantuje wyjątkową uczciwość i bezstronność, nawet, jesli idzie o sądzenie w sprawie własnego podopiecznego.
Drugim rzeczoznawcą miał być pierwszy ze wspomnianych tu Janów - zarazem pierwszy chrześcijański hebraista Jan Reuchlin - profesor, prawnik, znawca Biblii, uczony, który zadał sobie niemały trud nauczenia się języjka hebrajskiego, aby pogłębić własną wiedzę religijną.



Inkwizytor Hochstraat z właściwą sobie bezstronnością był za spaleniem wszystkich książek hurtem.
Reuchlin stał na stanowisku, że warto je przedtem przeczytać - bo wbrew tezom Pfefferkorna tylko kilka ma charakter antychrześcijański. W dodatku te antychrześcijańskie sami Żydzi cenią sobie dość nisko a cesarz zakazywał ich posiadania w przeszłości. Natomiast reszta wzmiankowanych dzieł wiele wnosi do chrześcijańskiej wiedzy o Słowie Bożym.
Gdyby przyjęto za wiążącą opinię Reuchlina i zaczęto badać oskarżone księgi - Pfefferkorn nie miałby nic do roboty a jego piękna kariera ległaby w gruzach - bo przecież nieborak nie był ekspertem od badania ksiąg.
I tak oto jeden Jan przestał pisać paszkwile na Żydów a zaczął pisać je na drugiego Jana... bo tylko kompromitacja profesora-biblisty mogła oddalić ruinę finansową paszkwilanta.

A co było dalej, czym to się skończyło, jaki miało związek z "Listami Ciemnych Mężów", i chichotem Pani Morrigan - powiem w następnym odcinku...

sobota, 13 sierpnia 2011

Jak Pani Morrigan miesza ludziom w głowach językami - cz.2

W poprzedniej części tego mini-wykładziku poruszyłem na raz tak wiele spraw, że niezawodnie wykazałem własne rozchwianie umysłowe.
Było zatem o potrzebie pisania "na słuch" i z tym związanej tradycji głośnego czytania, a także o podstawach dawnego wykształcenia i źródłach pojęcia trywialności. A zakończyłem jednym z "Listów ciemnych mężów" - nie przypadkowo.

"Listy..." są bardzo ciekawym i zabawnym tekstem, ale ich zrozumienie wymaga kawałeczka historii, co ma zresztą pewien związek ze światem "Królewskich Psów"... o czym cierpliwi przekonają się we właściwym czasie.
A tenże kawałeczek dawnych dziejów wygląda tak: Jan Reuchlin, uczony humanista i znawca Biblii, wpadł na oryginalny pomysł: postanowił się nauczyć hebrajskiego aby czytać Stary Testament w oryginale, jako pierwszy chrześcijanin od kilkuset lat. Z pomocą kilku uczonych Żydów dokonał tego... a że nie da się czytać dawnych tekstów bez komentarza, zapoznał się przy okazji z licząca sobie kilka tysięcy lat żydowską tradycją badania Starego Testamentu. Reuchlin - uczony humanista, znawca Biblii i filolog - zachwycił się odkrytym przez siebie światem żydowskiej myśli naukowej... zwłaszcza, że jej istnienia chrześcijanie dotąd nie podejrzewali. Wiedziano wprawdzie, że Żydzi potrafią czytać i pisać, jednakże do mało kogo docierał fakt, że Biblia przynajmniej częściowo powstała w języku hebrajskim. Teologowie chrześcijańscy uważali, że są na świecie ważniejsze problemy niż poprawianie utrwalonego tradycją brzemienia świętych tekstów, studenci Reuchlina mimo całego entuzjazmu dla mistrza nie byli liczebnie znaczącą grupa społeczną... i w sumie było to po prostu jeszcze jedno odkrycie filologiczne, które jak każde inne popychało świat do przodu raczej niezauważalnie.
Trzeba trafu, że równocześnie z Janem Reuchlinem istnienie żydowskiej krytyki biblijnej objawił chrześcijaństwu niejaki Jan Pfefferkorn, którego nazwisko kojarzy mi się z pieprzem i wódką. Tenże drugi Jan miał jednakże całkiem inne ambicje.
Aby zrozumieć jego postępowanie i cele, trzeba znowu odskoczyć w bok od głównego wątku.

Co uczynimy sobie w następnym odcinku "Złota dla wytrwałych".