Fantasy z Morrigan w tle.

Blog o ciekawostkach historycznych, świecie "Królewskich Psów", różnicach kulturowych, rewolucjach w ludzkim umyśle wywołanych zmianami na świecie i innych sprawach wybieranych dlatego, że mnie zaciekawiły.

środa, 8 czerwca 2011

Nie-recenzja Jolanty Kwiatkowskiej



Tak to bywa w życiu rycerza, że trzeba zaszarżować. A zatem...
Oddaję głos kobiecie, Jolancie Kwiatkowskiej:

Piotr Olszówka widziany moimi oczami, słyszany moimi uszami, rozumiany moim „kwiatkowym” sercem i odkrywany moją autorską intuicją.


Gdy byłam mała zbierano olszówki i marynowano w occie. Od dawna już wiadomo, że bliskiego z nimi kontaktu należy unikać, za to obchodzić je z daleka i podziwiać jak wszystkie podobne im korzeniowo-blaszkowo-sitkowe grzybki trujące, ale piękne pięknością licznych cudów natury. O paru lat z olszówką kojarzyła mi się tylko Edyta Olszówka, aktorka, którą bardzo lubię. Trudno nie lubić, gdy grzybek i kwiatek mają wiele „ziemskiego” wspólnego. Jakiś czas temu na fb wirtualnie poznałam Piotra Olszówkę, którego komentarze zaintrygowały mnie, bo niekiedy, a właściwie, gdy się w nie wczytywałam, często – były jak moja ulubiona nikotyna. Co to i truje i stymuluje (to moja „tarcza” zbieranie wszelakich informacji o „zbawiennych” skutkach nikotyny. Gdy doczytałam, że dużo schizofreników palenie traktuje jako sposób samoleczenia, od razu zapaliłam, bo osobowość mnogą u siebie, dawno zdefiniowałam).
I „nadeszła ta wiekopomna chwila”, gdy popijając bezprocentową wodę w towarzystwie przemiłych osób (Marii Ulatowskiej, Magdy Zimniak, Ewy Szczepańskiej, Romka Pawlaka, Jacka Skowrońskiego) osobiście słuchałam realnego Piotra. Z takim zapałem mówił o głowicy na trzonowatej szyjnej rękojeści upiększonej jelcowatą muchą a zakończonej brzeszczotem ze sztychem (czy coś koło tego), że z trudem powstrzymywałam się od rozdziawienia jamy ustnej, ale podziw dla zapału mówiącego o „nie wiadomo o czym” i tak z niej wypłynął.
W domu, wiedząc, że mnie z mieczem to tylko kojarzy się kądziel no i jeszcze wielobarwne mieczyki, przeczytałam od razu to, co wydrukowano na samym końcu, czyli na tylnej okładce książki, którą Targowo zakupiłam: „Chętnie określany jako kontrowersyjny (aha, potwierdza się moje odczucie, z satysfakcją odnotowałam), gdyż z upodobaniem denerwuje ludzi (cholera, nie umie na niczym grać, to podszedł na łatwiznę) uważających, że wszystko jest w życiu proste… (ma wzorzec wieloznacznej prostoty?) chociaż sam uważa, że w gruncie rzeczy tak jest”. Wniosek łańcuszkowy nasunął się sam (ja niczemu nie jestem winna): kontra – veto – liberum veto. No tak, pomyślałam, samozwańczy rycerz i to od razu wskoczył na pierwszą linię. Osłonił głowę hełmem kopijniczym, zapominając, że widoczność ma ograniczoną. Fakty średniowieczne fantazyjnie przyprawił, by magicznymi środkami omamić czytelnika, by ten sypnął klarenami na labry, łubie (brykowe nie łukowe) patynki i kropierze (nie dla konia, tylko na konie, te podmaskowe). Śpiewając: „tylko koni, tylko koni żal” wpatrywałam się w cud dziewczę o talii osy ze schizofrenicznymi odczuciami. Typowo babskimi (cholera, jaka ona młoda) i litościwie sercowymi. Pięknaś, ale biednaś ty, oj, biedna. Swoimi łapskami i nie tylko „obrabiał” cię niejednoznaczny amator wieloznacznego kontrataku. W dodatku grając na nerwach świstem siekającego krwią miecza, a dla pozorów ubierający komiksową maskę na twarz.
Uznałam, że chwila łzawego żalu nad okładkową dziewczyną jest wszystkim, na co moje obiektywne ja stać. Już miałam odłożyć ją na półkę, gdy zajrzałam do środka i przeczytałam dedykację: „ Jolu, jednak nie będę siekał tym mieczem……(dalej to jedno słowo, ale priv)”. Uśmiechnęłam się (znów z satysfakcją) na myśl, że stare przysłowia się sprawdzają: „Nie taki diabeł straszny jak …..(w tym konkretnym przypadku) jak się sam maluje”.
Postanowiłam przeczytać „Morrigan”, ale po swojemu. Od recenzji są recenzenci, a ja chciałam zrobić analizę (ostatecznie to mój wyuczony zawód) i poszukać na białym biało stojącej odpowiedzi na pytanie: Czy prawdą jest, że Piotr w gruncie rzeczy na gruncie się zna, czyli uważa, że w gruncie tak jest?”. Postanowiłam, ale swoim zwyczajem zapewniłam sobie asekurację, nie przybliżając terminu, gdyż od dawna wiem, że lepiej poczekać aż sam się wepchnie na pierwsze miejsce.
I dziś się wepchnął i to tak bezczelnie, że siłą wcisnął mi „Morrigan” w ręce. Mam już to doświadczenie, że wiem, iż wyjście oknem z mieszkania na trzecim piętrze nie jest tym optymalnym, szczególnie dla kogoś, kto przy spadaniu ma zawrót głowy a w dodatku jest unieruchomiony. Nie mogłam, po prostu nie mogłam dłużej patrzeć na okładkowy cud śliczności i zajrzałam do środka. Po przeczytaniu pierwszego zdania: „Człowiek upodabnia się do czegoś lub kogoś, na co patrzy wystarczająco długo” odetchnęłam z ulgą, że mam szansę na nie upodobnienie się do tej małolaty, bo młodą inaczej chcę być, ale bez przesady. Gdy przeczytałam kolejne zdanie: „Odpowiednio do rozumu w głowie – im głupszy, tym mniej czasu na to potrzebuje …” zrozumiałam, że jeszcze chwila zastanawiania się i byłabym okładką i co istotniejsze, miałabym do wykarmienia nie zwykłe, tylko królewskie psy – a to z emerytury byłoby na pograniczu scence fiction i to nie średniowiecznej.
Czytałam z coraz większym zainteresowaniem i po chwili poczułam dreszcze strachu, widząc między wierszami twarz Piotra. Po przeczytaniu: „Zamiast się męczyć z dokopaniem idiocie, lepiej podziwiać jak sam sobie daje w kość” już miałam gęsią skórkę, a to u mnie znak, że do głosu przepchała się moja intuicja by po: „Strach to dobra rzecz, jeśli umiesz go wykorzystać. Wiesz kiedy zawrócić, kiedy gnać do przodu” – zrozumieć podpowiedź autora i intuicji:
„Czytaj, gnając do przodu, ale wolno, bo najwięcej dobroci znajdziesz miedzy wierszami”
I opłacało się i to wielokrotnie. Aż język mnie świerzbił tak, że od razu chciałam podrapać swędzące palce o klawiaturę. Wstrzymałam się i czytałam dalej. Odetchnęłam, nie wiem dlaczego z ulgą (to znaczy wiem, ale nie powiem, przecież to nie spowiedź, żeby wyznać wszystkie swoje i nie swoje grzechy), gdy dowiedziałam się więcej na temat Pani Morrigan. Wkrótce, bo tuż po: „ Nikt nie robi tyle zła, ile nawiedzeni obrońcy dobra….” puściłam trochę już skruszone oczko do białej plamy, w której wyraźnie widziałam skontrowaną twarz Piotra. Obie powieki zaczęły mi drgać po: „A potem postanowił, że po raz pierwszy w życiu, poprosi o przebaczenie….”. Usta same wykrzywiły się w dzióbek i po: „W przeciwnym wypadku będzie dalej unosił się honorem. Jeszcze się ponad chmury uniesie, psiakrew” – posłały buziaka i to podwójnego, bo dwóm obcym facetom. Zgroza, ja bym tego nie zrobiła, bo tak łatwo nie daję się omamić, zresztą nawet gdybym i chciała to wiem, co wypada robić, mówić, pisać a co nie, w przeciwieństwie, co do niektórych, tzn. piszących ust. Chociaż w sumie prawie obcym bo jednego i drugiego ciut już poznałam – rozgrzeszyłam buziaki i czytałam dalej.
Co przeczytałam czarno na białym na wszystkich stronach w czterech częściach zatytułowanych inaczej, to już zostawię dla siebie, bo każdy ma prawo rozumieć literki poskładane w wyrazy, te w zdania, a zdania w akapity – jak chce, lub jak go nauczono, a nie jak ten co czyta a nie rozumie tego co czyta a jednak pisze o tym, co przeczytał a czasami i nie (przeczytał). Co odkryłam w sympatycznym atramencie – to już mój prywatny obraz autora, którego teraz w myślach będę nazywała „moim Piotrusiem” a nie żadną „postacią kontrowersyjną” chyba, że „Olszówkową kontrą” – konieczną, bo uzasadnioną.

Powyższe jak najszczerszej wyklikały palce
„kwiatkowej” czytelniczki.


P.S. A jednak nie wytrzymam i szepnę. Dla mnie, czyli konkretnie dla Jolanty
Kwiatkowskiej, Morrigan to czarownica rzeczywistości, tej odwiecznej. Bez czasu
przeszłego. Tylko z teraźniejszym i przyszłym. Jak dla innych, nie wiem. Muszą
przekonać się sami.

1 komentarz: