Fantasy z Morrigan w tle.

Blog o ciekawostkach historycznych, świecie "Królewskich Psów", różnicach kulturowych, rewolucjach w ludzkim umyśle wywołanych zmianami na świecie i innych sprawach wybieranych dlatego, że mnie zaciekawiły.

wtorek, 18 października 2011

Dlaczego staruchy gryzą recenzentów?

Napisałem książkę, p. Przemysław Mrówka napisał jej recenzję, mnie ta recenzja nie przypadła do smaku z powodu pewnej nierzetelności, więc potraktowałem recenzenta i recenzję ostro. No i doczekałem się odpowiedzi...
Być może powinniśmy zacząć od rozmowy o tej książce a nie od recenzji pisanej pod presją... ale cóż, Alicja z Łysej Góry też zaczęła od rozwalenia domniemanej Morrigan a dopiero potem zaczęła zadawać pytania. Pośpiech jest znakiem naszych czasów, gwałtowna temperatura wszelkiej polemiki również.

Panie Przemysławie! Poczuł się Pan zaatakowany przeze mnie - i to wymaga kilku wyjaśnień.
Odpowiedziałem na Pana recenzję szybko z wielu powodów.

Po pierwsze jestem zainteresowany tym, co się mówi o moich opowieściach. Jako autor, który po wielu latach wydał pierwszy zbiorek z cyklu a teraz intensywnie pracuje nad kolejnymi, jestem w sytuacji dość delikatnej. Czytelnik traci na książce znacznie mniej niż autor. Proszę spojrzeć w ten sposób na zagadnienie a zrozumie Pan moją drażliwość na punkcie rzetelności recenzji.
Nabrałem zwyczaju natychmiastowego zwracania uwagi na jakość pracy recenzenta. Opinie nie muszą być pochlebne, tylko napisane uczciwie. Autorzy i recenzenci mają wspólny interes w tym, żeby czytelnicy mogli im zaufać.
Na szczęście wiele wskazuje, że część moich wrażeń na temat Pana to lekkie nieporozumienie... Tym bardziej wypada tę kwestię wyjaśnić... także i w materii "ubicia na kwaśne jabłko", które to ubicie faktycznie nastąpiło - w sensie werbalnym, czyż nie?

Po drugie: zawsze mocno gardziłem maską "Artysty na Parnasu Skale". Uważam, że ktoś, kto pisze, zgadza się, żeby go oceniano. Z czego wynika, że powinien pisać porządnie i ma prawo do wyważonej oceny. To samo dotyczy recenzenta... Wokół nas pełno jest ludzi narzekających dla przyjemności - krytyk nie uzasadniający swoich opinii łatwo może zostać zaliczony w ich grono.

Pan poczuł się dotknięty niesprawiedliwością z mojej strony... cóż, z pewnym namysłem bardzo złośliwie kpiłem sobie z recenzji (i jej autora), której poświęcił Pan kawałek popołudnia. Pan niedbale, za to źle ocenił kilka miesięcy mojej pracy. Czy w ogóle wyrównałem rachunek? Chyba nie... ale zamierzałem dać Panu do myślenia a nie mścić się czy "wyrównywać rachunki".
Każdy, kto pisze - wystawia na osąd publiczny dość intymne strzępy swojej wyobraźni, a jak bardzo intymne - tylko on sam wie. Z tego względu recenzja wymaga pewnej delikatności, co ja rozumiem tak, że krytyk, któremu się coś nie podoba, powinien postarać się o konstruktywny charakter uwag, czyli uzasadnić: nie podoba mi się bo: ... Wtedy autor dostaje do przełknięcia coś, co nie smakuje przyjemnie, ale pozwala na poprawę. Tak jest sprawiedliwie. Również pochwały wypada uzasadniać, bo nawet jeśli o bezpodstawną pochwałę autor się nie obrazi, to czytelników taka opinia oszuka...

Recenzent, który tego nie robi, daje do zrozumienia, że jest nieomylny w sprawach literatury. On i tylko on. Nie zawsze sam dostrzega, że różnica między „tak jest” a „tak JA uważam” to nie tylko kwestia stylu, ale przede wszystkim postawy wobec problemu: czy się jest SĘDZIĄ czy ŚWIADKIEM.

Czy problem może tkwić w Pana czytaniu a nie w tekście? Zawsze jest takie ryzyko, dlatego dla ogółu czytelników recenzent przyjmujący postawę ŚWIADKA wypada uczciwiej, bo każdy i tak czyta sam dla siebie.
A gdyby Pan był skrytykowanym w ten sposób autorem? Co pomyślałby Pan o nieznanym sobie recenzencie?

Proszę zwrócić uwagę na następującą rzecz: teraz wspomniał Pan, że wiele w tych historiach Panu się podobało a głównego bohatera cyklu Pan polubił - ale Pana recenzja ma wymowę jednoznacznie negatywną.
Czyżby ta recenzja nie oddawała prawdziwych odczuć recenzenta? Jak do tego doszło?
Niestety Pana recenzja nie jest recenzją rzetelnie napisaną. Zbiorę jeszcze raz to, co mam jej do zarzucenia, może tym razem bardziej spójnie i mniej emocjonalnie:

1. Kwestia notki o autorze: nie wiedziałem, że Histmag.org wymaga przedstawienia autora. Skoro jednak wymaga, nie można zbywać tego wymogu byle czym ani pomijać informacji istotnych z powodu własnego wyobrażenia na temat fantasy. To trochę tak, jakby biograf Stalina pomijał ludobójstwo, bo nie pasuje do wizerunku...
I nie chodzi tu wcale o "wielkość moich osiągnięć". To, co mnie napełniło niechęcią, to nie pomijanie mojej biografii, ale jakość spełniania recenzenckiego obowiązku... szczególnie, że leży sobie w sieci na wyciągnięcie ręki garść informacji potrzebnych do załatwienia tego krótko i sumiennie.

2. Nie drażni mnie fakt, że moje fantasy ocenia Pan poprzez inną literaturę tego typu, tylko sposób, w jaki Pan to zrobił.
Co do oceniania fantasy poprzez pryzmat innych gatunków - jak najbardziej wyobrażam to sobie, o ile takie powiązanie istnieje a krytyk je odnajdzie. Wszystko zależy od tego, co wykaże taka analiza.
Dla przykładu: "Jeszcze raz Morrigan" było, między innymi, próbą użycia zasad greckiej tragedii w fantasy: przypadkowa wina, przeznaczenie, współczucie dla przegranych, jedność miejsca i czasu (której dotrzymałem tylko częściowo), bohaterowie wyrastający ponad otoczenie, nierozpoznana przepowiednia, skupienie opowieści w jak najkrótszej formie, społeczeństwo z wyraźnymi regułami, wina jako złamanie praw boskich i ludzkich, okrutna kara. Czy to eksperyment sensowny - oceniają czytelnicy, w tym również Pan.

Wpływy jednego dzieła na inne muszą być rozpoznane sensownie a to niełatwa sprawa... Pan nawet miejsca na to nie miał. Ale zamiast tego wyszukiwał Pan nieistniejące podobieństwa nie odnajdując tych rzeczywistych.
Czy Flip i Flap są wtórni wobec setek innych skontrastowanych bohaterów? Czy "Don Kichot" jest wtórny wobec marnych romansów rycerskich, z których powstał?
Czym tak właściwie jest topika i mit w literaturze?
Rozróżnienie między wtórnością, interpretacją a grą znaczeń bywa mało wyraźne - a Pan zamiast zachować ostrożność, swoje skojarzenia przerobił na zarzut nieoryginalności.
I co z czytelnikami, którzy zaufają Pana opinii? Nie czuje się Pan za to odpowiedzialny?

3. Kwestia inwencji lub braku inwencji... W Pana recenzji padło stwierdzenie "autorowi nie starczyło inwencji", tę samą myśl na różne sposoby odnosi Pan do wielu aspektów książki. Mocne słowa. Czy mimo to mam wierzyć, że mnie Pan nie oskarża o brak inwencji?

Ale zastanówmy się nad problemem inwencji inaczej:
Kiedy pobieżne potraktowanie czegoś wynika z nieudolności a kiedy z hierarchii ważności danego elementu? W Iliadzie każdy artefakt to kilka stron opowieści o szczegółach. W Biblii Bóg przemawia do Abrahama, ale w ogóle nie wiadomo, jak długo, gdzie i kiedy... w efekcie jedna z najważniejszych części Starego Testamentu jest krótsza niż opis tarczy Achillesa.
Która metoda opowiadania jest zawsze lepsza? To już zależy od opowiadanej historii... i gustu.
Pisząc pierwsze cztery opowieści z planowanych kilkudziesięciu zostawiam sobie pewne rzeczy na później, bo szykuję trochę niespodzianek dla czytelników.
Obawiam się, że nie mogę wyjaśniać nieporozumień w tej kwestii bez dłuższej rozmowy na temat tego, co Pan odebrał jako niedopracowane. Różnice między Pana i moją opinią biorą się stąd, że co innego uważamy za najważniejsze w tych historiach. Po prostu kwestia gustu... Nigdy nie ustalimy czy MÓJ czy PANA gust obowiązuje wszystkich czytelników. Na pewno recenzja nie jest dobrym miejscem do ferowania wyroków w tej sprawie - raczej do sygnalizowania, że taka różnica gustów istnieje.
A Pan po prostu wydał wyrok...

4. Kwestia erudycji recenzenta. Daleki jestem od zmuszania ludzi do czytania wszystkiego. Są takie myśli, które stały się dobrem wspólnym i nie zawsze trzeba znać ich autora, żeby na nich skorzystać. Przypuszczam, że i Pan posługuje się wieloma złotymi myślami, niekoniecznie znając ich autora. One krążą.
Naprawdę wcale nie jest ważne, jak dobrze zna Pan fraszki Kochanowskiego. Za złe mam Panu fakt, że recenzując książkę nie wspomniał Pan jej widocznej części. Wyszło troszkę tak, jakby przy powieści poetyckiej pominąć rolę wiersza.
Inni recenzenci przynajmniej odnotowywali istnienie tej zabawy z czytelnikiem, nawet jeśli im się nie podobała.
W Pana recenzji brak wzmianki o wielu ważnych elementach ale często padają słowa "standardowy", "pozbawiony cech indywidualnych", "sztampowy", "autorowi nie starczyło inwencji", "wszystko to już właściwie czytaliśmy przynajmniej raz", "déjà vu", "schematyczne i nudne" - bez uzasadnienia. Gdyby Pan udowodnił tę nieoryginalność - nie mógłbym się opierać.
Naturalnie z każdego tekstu możemy wyciąć to, co jest oryginalne i wtedy zostanie sztampa ale nie jest to uczciwe podejście do czytania i oceny książki.
Są czytelnicy, którzy lubią zabawy z kulturą i tacy, którzy ich unikają. Wtórnych, sztampowych książek o płaskich bohaterach unikają wszyscy.
Ta recenzja mocno zniechęca czytelnika. A przy tym końcowa ocena jest sprzeczna z tym zawartością, całość nie wyważona: po serii miażdżących słów dodaje Pan, że w sumie nie było źle.
Jeśli zawartość tekstu nie pasuje do jego podsumowania to ja nie uważam tego za rzetelne potraktowanie tematu.

5. Czy mam prawo stosować personalne wycieczki do recenzenta? Normalnie - nie. Dlaczego to zrobiłem? Nie uzasadnił Pan swoich zarzutów - nie mogłem podważać argumentów "przeciw". Podstawą ocen był Pana gust i osobista wartość Pana jako krytyka... w tej sytuacji to był jedyny dostępny obiekt dla wyrażenia mojej dezaprobaty. Kiedy są argumenty i osoba - można wybierać, co nam się nie podoba. Kiedy jest tylko osoba - wyboru nie ma.

Ale nie zależało mi na obrażaniu Pana a raczej na określeniu pewnego niepokojącego mnie od dawna zjawiska. Studiując filologię zostałem też nauczycielem, z racji swojej późniejszej pracy miałem sporo do czynienia z metodyką nauczania... stąd znam część przyczyn takiego efektu edukacyjnego. Przy każdej okazji próbuję alarmować w tej sprawie, angażuję się w rozmaite projekty mające wpłynąć na ten stan rzeczy.
W tekstach i zachowaniach "pokolenia reformy edukacyjnej" bardzo często spotykam takie cechy jak:

- doskonale rozwinięta pamięć do szczegółów w parze ze słabą zdolnością do syntezy wniosków i oceną hierarchii ważności

- warsztatowe problemy z trafnym wyrażeniem własnych myśli – często spotykam sytuacje, gdy ktoś tłumaczy, że nie miał na myśli tego, co powiedział.

- przekonanie o posiadaniu wyłącznej racji widoczne w sposobie formułowania wypowiedzi: stosowanie kategorycznych sądów zamiast argumentów

- upodobanie do mocnych efektów w parze z lekceważeniem skutków własnych zachowań (również tych niedelikatnych i nieostrożnych)

- lekceważenie uczuć innych ludzi połączone ze skupieniem na własnych. Przy czytaniu literatury często objawia się to niedostrzeganiem pewnej grupy problemów, związanych z relacjami w rodzinie.

- oczekiwanie bezwarunkowej aprobaty dla siebie połączone z częstym wyrażaniem silnej dezaprobaty dla innych

Sporo z tych cech widać w Pana recenzji w mniejszym lub większym stopniu, dlatego na temat Pana wrażliwości i oczytania postawiłem pewną hipotezę. Opartą na jedynym materiale, jaki miałem: na źle napisanej recenzji i wieku recenzenta oraz własnym doświadczeniu z mniej więcej setką czy dwiema setkami młodych ludzi w tym wieku czytających książki. Wniosek wyszedł, jaki wyszedł... Miałem niewiele danych a sporo złych doświadczeń - tym sposobem został Pan zaszufladkowany.

Czy mogę oceniać Pana etykę na podstawie recenzji? Tylko w granicach odpowiedzialności za jej skutki. A Pana wrażliwość? Tylko w zakresie, jaki ujawnił Pan we własnym tekście.

Padł Pan ofiarą własnej źle napisanej recenzji. Nie czuję się z tym zbyt komfortowo i mam nadzieję, że kiedyś porozmawiamy o literaturze bez stawiania się po przeciwnych stronach barykady. Mogą to być ciekawe dyskusje... bo wiele Pana uwag mnie zaciekawiło, ale dopóki wymienia się ciosy - nie ma zbyt wiele miejsca na wymianę myśli.

Pan poczuł się urażony moją oceną Pana jako recenzenta - ale ta nieszczęsna recenzja zmasakrowała moja książkę, jak się okazuje, częściowo mimo Pana woli...
Obaj popełniliśmy rozmaite błędy. Proponuję na tym stwierdzeniu zakończyć ich wzajemne wyliczanie. I tak mamy co poprawiać na własnym podwórku.

Do, być może, następnej rozmowy, zwłaszcza, że jest trochę kwestii, o których chciałbym z Panem porozmawiać, już poza "polem walki". Może następnym razem po prostu porozmawiamy o literaturze? Różnimy się na tyle, by na rozmowie skorzystać. Przy okazji: to wiodący temat „Morrigan”.

z szacunkiem

Piotr Olszówka

niedziela, 16 października 2011

Recenzja i smutek starucha z innego czasu - obrona recenzenta.

Na prośbę p. Przemysława Mrówki zamieszczam jego odpowiedź. Wierzę głęboko w prawo człowieka do obrony, nawet, kiedy to ja atakuję. A wkrótce ciąg dalszy nastąpi, szykuje się bowiem ciekawa dyskusja o postawach krytycznych, czytaniu i prawach autora i recenzenta.

Obawiam się, że mój komentarz będzie należał do tych trochę dłuższych zacznę więc od przedstawienia się: moje nazwisko Przemysław Mrówka. To ja jestem autorem recenzji, która tak bardzo się Panu nie spodobała. I muszę na wstępie przyznać, że jestem trochę zaskoczony Pańską reakcją. Nie tym, że się Pan z nią nie zgadza, to oczywiste, lecz tym, że Pan tak szybko i publicznie zaczął z nią polemizować. Od XIX jest przyjęte raczej przechodzenie nad krytyką do porządku dziennego, autorzy jakoś nigdy nie chcieli się zniżać do poziomu tej żyjącej z krytykanctwa kasty. Może to i lepiej, we wspomnianym XIX wieku dochodziło między twórcami i krytykami nawet i do pojedynków. Biorąc to pod uwagę cieszę się, że kwestia ubicia recenzenta na kwaśne jabłko jest tylko figurą retoryczną. Mam taką przynajmniej głęboką nadzieję.

Postawił Pan wiele zarzutów, co rozumiem, nikt bowiem nie lubi gdy krytykuje się jego dzieło, zwłaszcza, jeśli krytykę uznaje się za bezzasadną. Uznałem więc, że należą się Panu pewne wyjaśnienia z mojej strony.

Najpierw jednak, żeby wszystko było zgodne z fair play, jedną różnicę między nami trzeba wyrównać, Pan zdradził jedną dodatkową informację o sobie, ja też powinienem to uczynić: miałem w szkole fatalne oceny z języka polskiego. Zawdzięczałem je całkowitej i nieuleczalnej niechęci do bryków, opracowań i kluczy egzaminacyjnych. Zawsze wolałem czytać książki. Ale to była uwaga jedynie na marginesie.

Po pierwsze: jednym z wymogów, stawianych przed recenzentami portalu histmag.org jest napisanie kilku słów o autorze. Nie widziałem więc powodu, dla którego miałbym dla Pana robić wyjątek. Jednak ponieważ nie uznaję portalu Facebook jako źródła informacji, zaś wzmiankę o smoku Chlorofilu nie uznałem za przystającą do pełnokrwistej książki fantasy, pozwoliłem sobie ograniczyć się do stwierdzenia, że ilość informacji jest szczupła. Jeśli poczuł się Pan tym w jakimkolwiek stopniu dotknięty, proszę przyjąć moje szczere wyrazy przeprosin. Ani przez chwilę nie było moim zamiarem zdeprecjonowanie Pańskich osiągnięć i bardzo mi przykro, jeśli tak Pan to odebrał.

Obruszył się Pan, że oceniam książkę jako powieść fantasy i robię to na tle innych przykładów tego gatunku. Czy wyobraża Pan sobie ocenianie powieści Toma Clancy, Howarda Phillipsa Lovecrofta lub Marcina Wolskiego przez pryzmat traktatu Jakoba Sutora lub „Początku i progresu wojny moskiewskiej”? Gdybym postanowił ustosunkowań się do Pana książki według Pańskich życzeń, zamiast recenzji, i tak za długiej, nawiasem mówiąc, musiałbym napisać elaborat, na co nie otrzymałbym zgody redakcji.

Nie oskarżyłem Pana o brak inwencji. Jeśli pisząc to, miał Pan na myśli fragment, gdzie odnoszę się do imion Pańskich bohaterów, z pewnością zwrócił Pan uwagę, że odnoszę je do brak cech wyróżniających świat, który Pan wykreował i piszę, w jego kontekście, o wrażeniu, jakie to razem sprawia.

Różnica w wypowiedziach postaci… Tutaj akurat podejrzewam, że raczył Pan sobie ze mnie zażartować. To, że mowa postaci jest dopasowana do ich kondycji intelektualnej, pochodzenia a nawet stopnia trzeźwości, wydaje mi się akurat powszechnie stosowanym standardem. Pisząc o używanym przez Pana języku miałem na myśli wyłącznie Pański styl pisarskie i jego określiłem mianem nierównego. Mówiąc prościej: zdarza się Panu na jednej stronie zamieścić fragment błyskotliwie napisanego dialogu, ciekawą obserwację, celne spostrzeżenie czy coś innego, świadczącego jak najlepiej o Pańskim piórze, drugiej zaś strony opis lub postać tak słabo, przewidywalnie lub wręcz nudnie opisaną lub zarysowaną, że aż budziło to moje głębokie zdziwienie.

Nie wiem, czy czytuje Pan może Jacka Dukaja. Jeśli przypadkiem tak jest, proszę zwrócić uwagę na jego opowiadanie „Irrehaare” i porównać go z filmem „Matrix”. Analogie widoczne są gołym okiem. A jednak żadna ze stron nie twierdzi, jakoby druga popełniła plagiat. Inspiracje naszych tekstów czerpiemy z otaczającej nas rzeczywistości i z jej oceny. Nic więc dziwnego, że czasem zdarza nam się, nawet nieświadomie, powtórzyć coś, co pojawiło się gdzie indziej. Nie zarzuciłem Panu czynienia tego z premedytacją, wręcz przeciwnie, w podsumowaniu podkreśliłem, że wprowadza Pan pewne zmiany. Co do nieszczęsnego lorda Actona, z całym szacunkiem, nie jestem w stanie uwierzyć, że osoba, która stawia się w jawnej opozycji do mnie, miałkiego konsumenta medialnej papki, ofiary glajszachtującego systemu edukacji (nawiasem mówiąc, z Pańską oceną tego systemu zgadzam się bez zastrzeżeń) i bezrefleksyjnego mordercy pixelowych ofiar, że ktoś taki nie zna klasycznego cytatu na temat deprawujących właściwości władzy.

W tym momencie muszę też zwrócić uwagę na jedną bardzo przykrą sprawę. Otóż w pełni rozumiem, że mógł Pan do mnie nie zapałać najmniejszą nawet sympatią, przeczytawszy moją recenzję. Ale w żadnym stopniu nie usprawiedliwia to Pańskich wycieczek pod adresem mojej moralności, percepcji świata i okaleczonej wrażliwości. Pańskie argumenty ad personam nie przystoją osobie, która ma aspiracje do wyznaczania jakichkolwiek standardów, a tak odczytuję Pańskie porównywanie się do mnie i osób, z którymi zamyka Pan mnie w jednym worku.

Zarzucił mi Pan też niewyłapywanie aluzji i smaczków, którymi, według Pańskich słów, szpikował Pan swoje minipowieści. Abstrahując od tego, że nie bardzo wiem, na jakiej podstawie oparty jest ten zarzut (Że Pana za to nie chwaliłem w recenzji? W coś tak niepoważnego nie wierzę.), cóż… ma Pan zapewne rację. Nie twierdzę, że wszystkie przytoczone przez Pana smakowitości wychwyciłem. Nie twierdzę też, że znam wszystkie źródła, na których Pan się opiera i z których czerpie. Ale sam Pan przyznał, że nie czytał pan cytowanego przeze mnie lorda Actona. Nie każdy ma ten sam dobór lektur, co Pan, gusta są różne i różne są interpretacje. Jest Pan filologiem, co stawia Pana w pozycji dość uprzywilejowanej i pozwala na o wiele swobodniejsze operowanie bazą źródłową, w sposób oczywisty szerszą od tej, jaką ja dysponuję. Apeluję o większą rozwagę i umiarkowanie w ferowaniu wyroków. Bardzo też proszę o nie postponowanie tego, że powołałem się na wspominanego angielskiego myśliciela. Bezprzedmiotową byłaby kłótnia, czego kulturalny człowiek może sobie pozwolić nie znać: esejów brytyjskiego konserwatysty czy też mniej znanych i jeszcze mniej przyzwoitych fraszek z przebogatego arsenału Jana Kochanowskiego.

Względem ostatniego zarzutu, jaki odnotowałem, mogę tylko szeroko rozłożyć ręce. Nie ma pan żadnych prerogatyw do oceniania mojej etyki na tak śmiesznych podstawach, jak krótki tekst i to nie o mnie i moich poglądach. Widzę, że mój bardzo pozytywny stosunek Rhoud-an Paula to za mało, by przekonać Pana, że potrafię docenić i uszanować jego dylemat i cierpienie. Nie moją, doprawdy jest winą, że jest on jedną z bardzo niewielu postaci, która oddana jest tak dobrze i na wielu płaszczyznach. Nie mogę też powiedzieć, bym miał jakąkolwiek potrzebę by cokolwiek Panu udowadniać

Jeszcze jedna uwaga: pisze Pan, że nie zabiera czytelnika na wycieczkę krajoznawczą. Nie mam żadnych podstaw ani praw do udzielania Panu rad i nie zamierzam tego robić. Ale bardzo proszę rozważyć, czy nie popełnia Pan błędu, nie zatrudniając reszty świata do opowiadania historii Pańskich bohaterów. Proszę pomyśleć, czy „Morrigan” i kolejne tomy nie zyskałyby trochę, gdyby nie potraktował Pan swego świata tak po macoszemu. Powtarzam jeszcze raz z całą mocą: nie chcę udzielać Panu rad i nie mam do tego prawa, przez myśl też nie przyszło mi ładowanie się z buciorami w Pańską koncepcję tego, co i w jaki sposób chce Pan wyrazić. To jedynie moja opinia.

Na koniec chciałem przeprosić za długość powyższego tekstu. Chciałem możliwie wyczerpująco i starannie ustosunkować się do Pańskiego tekstu. Jeśli nie udało mi się to w stopniu wystarczającym, przykro mi.

Łączę wyrazy szacunku
Przemysław Mrówka

A jutro cdn...

sobota, 15 października 2011

Recenzja i smutek starucha z innego czasu.

Czas jakiś nie pisałem niczego - głównie z powodu pracy nad kolejnymi historiami o Królewskich Psach i zarabiania na chlebek... ale też dlatego, że planuję nieco poprawić wygląd tego bloga, traktowanego ostatnio przeze mnie bardzo po macoszemu.
Trzeba trafu, że zdarzyła się okazji do napisania: recenzja. Smakowita, tłusta sztuka do ubicia... wraz z recenzentem. Na kwaśne jabłko.

Jak już wielokrotnie pisałem - uważam, że człowiek piszący recenzję powinien wyczytać w omawianej książce więcej niż przeciętny czytelnik - bo wypowiadając się na jakiś temat publicznie, człowiek bierze na siebie dwa obowiązki: po pierwsze ma mówić z sensem, po drugie - powinien powiedzieć coś, na czym słuchacze skorzystają.
Jak Przemysław Mrówka wywiązał się z tego zadania, to już oceni każdy, kto sobie "Morrigan" przeczytał a następnie zestawił z recenzją Jego autorstwa.
Mnie ta recenzja dała do myślenia a garścią przemyśleń podzielę się niżej.
Recenzja zaczyna się od stwierdzenia, że niewiele można o mnie powiedzieć.
A zatem uzupełnię ten brak informacji: jestem z wykształcenia filologiem ze specjalnością staropolską, autorem worka rozmaitych tekstów publikowanych gdzie popadnie, zazwyczaj pod pseudonimem, kilku książek dla dzieci czekających na plan wydawniczy i kilkudziesięciu bajek. Poza tym zilustrowałem sporo książek przez ostatnie dwa lata - zajmują mi dwie półki - oraz narysowałem trochę komiksów. Rzecz warta wspomnienia o tyle, że jeden z nich przez dziesięć lat wychodził w "Świerszczyku" i spora grupa dzisiejszych nasto- i dwudziestolatków trenowała na nim sztukę czytania.
Poza tym mam profil na Facebooku i prowadzę dwa blogi, z tego jeden pod tajemniczym tytułem "Królewskie Psy", co najwyraźniej skutecznie maskuje dostęp do informacji przed najbystrzejszym nawet człowiekiem, który chciałby się o mnie czegoś dowiedzieć.
Wszystkie te informacje można uzyskać zaglądając na mój profil na Facebooku albo wrzucając moje nazwisko lub tytuł książki w Googla. Można też zobaczyć, jakie to towarzystwo nosi nazwę Association For Rennaissance Martial Arts.
Tak się jednak składa, że na świecie jest coraz więcej ludzi zbyt leniwych aby z Googla skorzystać.

Dla nich specjalnie dodam jeszcze jedną informację: jestem wredny.

Z powodu tej cechy charakteru nie rozumiem, dlaczego recenzent próbuje coś powiedziec o autorze, chociaż nie ma o nim nic do powiedzenia, nic o nim nie wie a co dziwniejsze - nie ma obowiązku niczego mówić.
Po co ludziom czytającym recenzję KSIĄŻKI zawracać głowę AUTOREM? Przecież to nie recenzja autora...

Przemysław Mrówka stwierdza, że świat "Królewskich Psów" jest płaski, pozbawiony cech indywidualnych, a bohaterowie pozbawieni głębi. Brak analogii do naszej rzeczywistości a autorowi w ogóle brakło inwencji.
Cóż, autor nie może mówić czytelnikowi co ma zrozumieć z książki - od tego są recenzenci, w miarę starannie zbierani w tym blogu. Można zajrzeć, zobaczyć, co oni wyczytali w "Psach"... i porównać z opinią p. Przemysława.
Problem (nie mój, na szczęście) polega na tym, że te cztery mikropowieści są wypchane całą masą smaczków, aluzji, informacji historycznych, żartów, odniesień do literatury klasycznej i nie tylko... ale trzeba umieć dostrzegać takie rzeczy. Podobnie jak fakt, że opowieści fantasy skupiają się tu głównie na relacjach międzyludzkich.
Żeby dostrzegać - trzeba mieć pewne nawyki czytelnicze i zwracać uwagę na tekst. Pisząc bawiłem się trochę tym, z czego zazwyczaj robi się historie, ich powtarzalnością, schematami...

Wyjaśnię to na przykładzie:
" Benno sięgnął po lutnię i zacytował znanego tylko sobie nowoczesnego poetę:
Łaziebnicy a kurwy jednym kształtem żyją,
W tejże wannie i złego i dobrego myją."

Żart rozbawił sporą grupę ludzi - ale za nic nie rozbawi człowieka, który nie rozpozna "nieznanego nowoczesnego poety". Dla niego ten poeta jest naprawdę nieznany i koniec, po żarcie. "Królewskie Psy" się spłaszczają a "ślepy gadał o kolorach, lecz przeoczył coś nieborak".
Może gdyby Benno zaśpiewał "Litwo, ojczyzno moja", albo "zostały po nich krwi kałuże - lepka purpura polskich kwiatów", albo "dziwny jest niedźwiedzi ród, że tak bardzo lubi miód"?
Kto wie?
Ale ja spojrzałem na notkę o recenzencie i wiem, że na łapanie takich aluzji nie ma szans.
Przemysław Mrówka kończył szkołę po wielkiej reformie edukacyjnej. Uczono go rozwiązywać testy, pamiętać opracowania, widzieć, co poeta miał na myśli według najnowszego bryku... Nie pytano o własne przemyślenia, nie prowokowano do skojarzeń, nie uczono słuchania BRZMIENIA literatury, ograniczano czas na czytanie lektur, bo trzeba było czytać opracowania lektur i rozwiązywać testy. Nawalono w program tyle literatury POLITYCZNIE SŁUSZNEJ, że na myślenie i rozmowę nauczycielowi i uczniom nie starczało czasu. A samotna praca w tej dziedzinie trwa o wiele dłużej... zwłaszcza, jeśli człowiek ma inne obowiązki.
Całe pokolenie "szkoły zreformowanej" wychowano tak, by było bezradne wobec światowej tradycji literackiej.
Kiedy to zrozumiałem - odechciało mi się śmiać z tej recenzji.
Wiem, że mam do czynienia ze studentem historii z dobrej uczelni, zainteresowanym dziedziną, o której napisałem cztery mikropowieści, człowiekiem inteligentnym i skrupulatnym, skoro wyłapuje chochliki drukarskie.
I widzę, że ten człowiek, który wkrótce będzie wyznaczał standardy wykształcenia historycznego, nie rozpoznaje odniesień do źrodeł historycznych, literatury dawnej, kronik. Za to szuka wpływów fantasy... których u mnie akurat być nie mogło, bo przez ostatnie ćwierć wieku za mało tego czytam. Ale przecież ma napisane, że to fantasy, więc nie będzie szukał czegoś niezgodnego z etykietką. Romans rycerski z XIII wieku? Kroniki? Odyseja? Epopeja? Powieść drogi? Nie mogą mieć żadnego wpływu na fantasy, bo nikt tego nie napisał na okładce... Mrożący krew w żyłach skutek edukacji we współczesniej szkole polskiej - przecież on się nie okaleczył w ten sposób dobrowolnie.

Zauważył, że język "Psów" jest nierówny... coś zadzwoniło... ale znowu nie wiadomo, w którym kościele.

Objaśniam łopatologicznie: każdy z moich bohaterów ma swój własny język - stosowny do wykształcenia i osoby. A niektórzy nawet dwa: Raffik-an Saiid kaleczy język Królestwa, ale swoim własnym posługuje się dość kwieciście, potrafi nawet zaserwować mowę publiczną do kilku tysięcy ludzi, zgodną z najlepszymi tradycjami takich mów. Rhoud-an odzyskuje swój dawny język po kawałku w miarę rozmów z Paulem. Kaznodzieje gadają z nieznośną kościelną manierą, wróżki paplają prozą rytmiczną, Alicja jest oczytana i gadatliwa, Muirre prawie nie mówi, bo nikt jej nigdy o zdanie nie pytał, chłopi udają ważniejszych niż są i mówią rytualnymi frazami a Arturowi samotność z piwem pomieszała w głowie, więc gada do siebie. Dodam, że Alicja nie może cytować lorda Actona, bo ja go nie czytałem. Jej historiozofia jest moją własną, albowiem stać mnie na własne przemyślenia.
Bohaterowie siłą rzeczy nawiązują do całej tradycji literackiej Europy i nie tylko... nie muszę sięgać po inspiracje do przygód Dilvisha Przeklętego, skoro mam Szekspira. Mało kto może dorównać dawnym mistrzom.
A opisy świata są jakie są, ponieważ nie zabieram moich czytelników na wycieczkę krajoznawczą.
A właściwie... dokąd ja ich zabieram? Czego jeszcze nie zauważył recenzent?
Czegoś ważnego...
Paradoksalnie zauważyłem to po szczególe. Przemysław Mrówka określa rozmiar czcionki jako mały. A tak naprawdę jest typowy... Ale dla człowieka czytającego dużo tekstów z ekranu może być mały. Pokoleniowa różnica między mną a współczesnymi studentami - dużo gier i tekstów z sieci, mało papieru. Mało ważna, ale są ważniejsze.
Jakie?
Otóż Przemysław Mrówka wraz z wielka grupą rówieśników nie widzi żadnego problemu w tym, że młody człowiek ma opory przed zabiciem własnego ojca, atakiem na kogoś bez powodu, czy tęsknotą za kimkolwiek bliskim. To, co dla moich bohaterów jest problemem - w ogóle nie zasługuje na uwagę sporej grupy czytelników. Co to znaczy zaszlachtowanie ośmiu przypadkowych ludzi? Przecież oni w grach zabijają tysiącami... Petroniusz, który oświadczył, że tysiąc nagich dziewic nie dorównuje jednej, chyba by się z nimi nie porozumiał...
Tylko, że ja piszę o ludziach prawdziwych. Żyjących naprawdę, nawet, jesli w wymyślonej rzeczywistości. Oni nie mogą przeskoczyć tysiąca kilometrów na szybkim podglądzie playera, muszą przejść na własnych nogach. Podróżując dotrą w końcu gdzieś indziej, ale przede wszystkim dowiedzą się czegoś o sobie, a z nimi czytelnik - o ile zechce. Ich boli, mają wyrzuty sumienia, przyjaciół, wspomnienia, przeszłość... i mimo wszystko cenią życie. Poznali jego wartość, bo w każdej chwili mogą je utracić.
O tyle różnią się od pokolenia obecnych studentów.
Czasem myślę, że trzecia wojna światowa wybuchnie, bo młodzi ludzie znudzą się życiem, z którego i tak nie potrafią wyciągać satysakcji...
Ponura historia. Zasługująca na satyryczny rysunek.
Ale zamiast niego dam aluzję: